Wejście na Momotombo i dotarcie tego samego dnia do Leon okazało się kluczowe. Z jednej strony był to ekstremalnie intensywny czas, ale z drugiej udała się ważna rzecz. W ciągu trzech dni byłem na wulkanie Momotombo, Cerro Negro, Telica i San Cristóbal. Jeszcze tego trzeciego dnia dotarłem do Hondurasu. Myślałem, że zajmie mi to wszystko 5 dni, i tak byłoby intensywnie. A wystarczyły 3 dni. Ostre tempo, ale odzyskałem dwa dni, które nadmiarowo zużyłem na Poas. Wyprawa jest krótka, skrajnie intensywna, każdy dzień jest na wagę złota. Choć jest to okupione znacznym zmęczeniem i chronicznym niedospaniem.
Przed trzecią w nocy już nie spałem, a punktualnie o czwartej odebrano mnie na San Cristóbal. Niewiele wcześniej położyłem się spać. Ale jak to na wyprawie, musi być ciężko. Nie ma że bolą jeszcze różne części ciała po Poas i organizm nie ma nawet dnia na regenerację. Musi sobie jakoś radzić.
Dojazd zajął tyle samo czasu co pod Telicę, chociaż to dalej, ale trochę mniej szutru i lepszy. Zatrzymaliśmy się na farmie pomiędzy wulkanami San Cristóbal i Chomco. Tutaj uiszcza się jakąś opłatę, chyba właścicielom farmy, ponadto wulkan jest rezerwatem. Wstawał dzień, wysokość 700m. Ruszamy do góry. Wpierw ścieżką przez las, potem pomiędzy krzakami, a potem po sypkim rumoszu wulkanicznym. W zasadzie każdy jak chce, lecz pod koniec widać zarysowania „zygzaka”. Bo na najwyższy wulkan Nikaraguy czasami się wchodzi. Od razu na sam wierzchołek, gdzie tak wiało, że z trudem trzymałem się na nogach.
Wejście jest fajne. Bo krótkie, ostro do góry, prawie cały czas w cieniu, więc człowiek się nie przegrzeje. Szedłem sobie powoli krok za krokiem. Po mnie 10-15 minut na szczyt dotarła para Niemców, przewodnik kolejne 15minut później, a jego kolega dalsze 10. Chłopaki byli zdziwieni naszym tempem. Wszedłem w 2h30min. GPS na szczycie wskazał 1795m (plus/minus 5m), czyli około 50 metrów więcej, niż oficjalne dane.
Ze względu na wiatr, znalazłem nam miejsce na zboczu, bliżej krateru. Spędziliśmy tutaj godzinę. Podziwialiśmy dymiący krater San Cristóbal, w oddali Telicę. Prawie na szczycie rozłożył się ciekawy zwierzak – kinkajou czyli kinkażu żółty z rodziny szopowatych. Zimno nikomu nie było, robiło się wręcz za ciepło. Skacząc po rumoszu skalnym w godzinę dotarłem pod samochód. Reszta wyraźnie później. Ale dlatego, że mieli buty trekkingowe, ale i krótkie spodenki. Stąd ciągle wsypywały im się kamienie do butów i ciągle je wyciągali. Długie spodnie, nie zmusiły mnie ani raz do wyjmowania kamyków z buta.
Poszło nam wyjątkowo sprawie i po chwili odpoczynku, mogliśmy rozpocząć powrót. San Cristóbal jest wulkanem aktywnym, wybuchł w 2016 roku i wielokrotnie wcześniej. Duże ilości gazów, toksycznych, świadczą, że lawa jest blisko krateru, może nawet widoczna w nocy. Ów stratowulkan obniża się w kierunku Telici, jest duży aktywny krater i fragmenty starego krateru. Podczas większych erupcji ewakuuje się okolicznych mieszkańców.
Ekipa zostawiła mnie koło dworca autobusowego w Chinandega. Właśnie odjeżdżał mikrobus do granicy w Guasaule. Przeszedłem ją pieszo. Szybko i sprawnie. Po stronie Nikaraguy prześwietlili mi bagaż, pobrali opłatę wyjazdową 2usd, a Honduras 3usd – wjazdową. Miałem szczęście, bo udało się złapać mikrobus jadący przez interesujące mnie miasto – San Lorenzo.
Taka ciekawostka mi się przypomniała. W Masaya spotkałem chłopaka, fana metalu. Mówił, że Polska ma dobre grupy, lubi Behemotha.
Na zdjęciach: różne ujęcia wulkanu San Cristóbal, w tym jedno z Telici, zresztą ją dymiącą w dali też widać na jednym zdjęciu. Fajny zwierzak kinkajou także jest.
Error