Blog

Blog

KOSTARYKA – wulkan Poás – tylko idiota mógł to wymyślić

Dłonie w trakcie przeprawy przez dżunglę.

Dłonie w trakcie przeprawy przez dżunglę.

Trzeba nazywać się Grzegorz Gawlik, by z premedytacją wymyślić taką głupotę, która do tego sprawiła mi tyle radości. Podstawowe założenie: albo się uda albo się zabiję. Drugie: nikt w historii nie wpadł na taką durnotę i jej nie zrealizował.

Zostały mi jeszcze dwa dni na Kostarykę. Zrobiłem już ponad normę, ale postanowiłem zostać zgodnie z planem. Bo mam nadzieję, że nie będę miał już nigdy powodu tutaj przyjeżdżać. Z taką ilością czasu, mogłem się wybrać na trzeci wulkan koło San Jose – Poas. Zamknięty oczywiście. Ale wykonując taki sam patent jak na Turrialbie, z noclegiem – powinno się udać.

Lecz wpadłem na inny, genialny pomysł. Od kilku lat nie szedłem przez las tropikalny torując sobie drogę, to czemu nie zrobić tego tutaj? Tylko dwa dni mogą nie starczyć, ale spróbuję.

Jak wymyśliłem, tak zrobiłem. Dojechałem autobusem do Alajuela i dalej do Fraijanes (razem ok. 50km). Za autobusy na odcinkach 10-20km płaciłem po 350-1050 colones, a przypomnę że za dolara dawali 560. Gdy dojechałem do celu minęło już pół dnia. Mając mapę offline i gps w telefonie, wpierw ruszyłem przez pastwiska. Potem czekały mnie 3km z groszami w linii prostej przez las tropikalny. Z miejsca gdzie wysiadłem asfaltem do parku miałem 10km. Moją trasą podobnie.

Wpierw lawirowałem drogami szutrowymi pomiędzy hacjendami i pastwiskami, by mnie nikt nie zauważył. Biały człowiek z dwoma plecakami, potem mniejszy włożyłem do drugiego, podejrzana sprawa. W tym mniejszym miałem trzy aparaty i trochę różnego drobnego badziewia.

Przez pastwiska pod górę jakoś się szło, aczkolwiek czemu ktoś je grodził drutem kolczastym co 50 metrów, nie wiem. Wystartowałem z ok. 1950m n.p.m., zszedłem do 1850m i do góry. Krater, w miejscu w którym miałem się znaleźć miał mieć niecałe 2500m. Na wysokości ok. 2000m skończyły się resztki zabagnionych pastwisk. Wybrałem trajektorię od strony południowo-wschodniej, choć być może lepiej byłoby od strony wschodniej. Najlepiej byłoby wystartować jednakże od zachodu, bo ilość lasów tropikalnych na tej orientacji jest minimalna. Lecz w obu przypadkach musiałbym wynająć samochód, zostawić przy drodze, w to miejsce nie planowałem już wracać. Pozostała moja opcja. Trudna, ale wykonalna – jak się zdawało.

Są lasy tropikalne absolutnie nie do przebrnięcia. Ten, gdzie się znalazłem był temu bliski, ale nie dam rady paru kilometrów? A może potem będzie lepiej? Uda się wędrować jakąś doliną potoku? Nadzieja matką głupich, a ja ją zawsze mam. Powalczmy. Co prawda jest wilgotno i mokro, zaraz zacznie lać a do zmroku mam dwie godziny. A czy miałem maczetę? Po co? Musiałbym mieć ich ze sto, plus jakieś urządzenie laserowe niszczące przede mną przeszkody. Ale miałem rękawiczki. Tylko nie ubrałem. Bo lubię siebie testować. Jakie ekstremalności wytrzyma mój organizm, kiedy ręce będą jedną wielką raną i nie będę mógł działać bez ochrony na dłonie. Podczas swojego życia sporo zrobiłem takich testów i mam sporą wiedzę o sobie, która bardzo pomaga. Za to ubrałem kask. Trzeba czymś taranować dżunglę, a zakuty łeb najlepszy. Tylko wszedłem w półmrok drzew lunął deszcz. Po godzinie byłem tak mokry jak dzień wcześniej na Turrialbie, z majtkami wyłącznie. Miałem ambitny plan pokonania do 22:00 pięciuset metrów. Pierwsze pięćdziesiąt pokonałem w godzinę. Gęsty las tropikalny, krzaki, w tym bardzo kolące – ile one mi bólu sprawiły! Do tego niezliczona ilość połamanych drzew. Raz górą, raz środkiem, raz dołem czołgając się. Nieraz musiałem zdjąć plecak, który nasiąkł wodą i błotem i pewnie przekroczył 20 kilogramów. Do tego same wąskie wąwozy. Stromo w dół, stromo w górę. Gdy przed zmrokiem dotarłem do jakiegoś potoku, cieszyłem się, że przyśpieszę.

Czasami brnąc po pas w wodzie, przedzierając się przez krzaki, zwalone drzewa, szybko się rozczarowałem stając przed wodospadzikiem 10-metrowym. Pionowym, nie do pokonania. Glina, mchy. Zapadł już zmrok. Musiałem się cofnąć i w ogóle poszukać jakiegoś wyjścia na zbocze. Gdy jest dzień można dojrzeć jakieś alternatywne przejścia przez las, może lepsze. A tak musiałem w czołówce iść przed siebie. Koszmarnie wolno, wydzierając każdy metr. Pojawiło się zwątpienie. Do 22:00 (w 6h) przeszedłem w linii prostej około 500 metrów – to był plan minimum. Lecz w tym lesie telefon nie mógł złapać sygnału GPS i nie byłem pewny czy idę dobrze. Nie mniej wszystko wskazywało, że tak. Mozolnie, na kolanach, czołgając się, jak małpa po zwalonych drzewach, rzadko kiedy na stojąco, wspinałem się to w górę, to ześlizgiwałem się w dół na różne sposoby. Trafiłem na kilka bardzo wąskich wąwozów, którymi okresowo płynie woda. Ale były strasznie zarośnięte i zawalone drzewami. A zwykle kończyło się, że po bokach były 10-metrowe gliniane ściany. I trzeba było się cofać. Moja trasa była tak pokręcona, że nie do powtórzenia.

Na dzień pierwszy chciałem dostać się do czegoś co wyglądało na mapie jak większa dolina rzeczna. Gdy zaczynałem w nią spadać, uratowałem się uderzając w jakiś konar. Na dzisiaj starczy. Wspiąłem się. Znalazłem kawałeczek miejsca na namiot. Wszystko przemoczone, wilgoć, wspaniałe głosy dżungli i wysokość 2120m n.p.m. Koszmarnie zmęczony, ręce już mocno poranione. Tylko wsunąłem się do wilgotnego śpiwora i usnąłem. Z potężnymi wątpliwościami, że chyba wybrałem niewykonalną misję. Nawet grupa ludzi, by nie dała rady. Nie znam nikogo, kto by tego dnia sobie poradził. Po godzinie tak ekstremalnej przeprawy każdy by zawrócił. Ale jestem uparty jak zodiakalny byk.

A dzikie zwierzęta? Już tyle razy spałem w dżunglach, miałem kontaktów z niebezpieczną zwierzyną, że nie miałem wielkich obaw. Zresztą łamiąc drzewa, wiele spróchniałych, wyrywając krzaki, upadając kilkaset razy, robiłem tyle hałasu, że wszystkie złe zwierzątka wypłoszyłem. Z wężami i pająkami wyłącznie. Choć zerkałem czy zamiast liany nie chwytam jakiegoś gada. A propos słowa „dżungla”, generalnie jest przeznaczone dla części lasów tropikalnych w Azji, ale jest ono wygodne, dlatego będę używał.

Budzik nastawiłem na 5:00. Wkładanie mokrych rzeczy i zabłoconych miłe nie jest, ale ubieranie w stu procentach mokrych, jest jeszcze mniej sympatyczne. Poranny chłód nie pomagał, ale po kwadransie było znośnie. O 7:00 rozpocząłem marsz, żart. Czołganie. Wpierw jak małpa zszedłem na dno rzeki. Już teraz mogę napisać, że gimnastyki nie muszę żadnej uprawiać przez najbliższy rok i nawet nie posądzałem siebie o pozycje, które potrafię przyjąć. A skąd miałem tyle siły w rękach i w nogach, też nie wiem.

Jestem na dnie rzeki wyglądającej obiecująco. 100 metrów pokonałem w pół godziny. Brnąc w wodzie, w błocie, po kamieniach. Połamałem kijki, potłukłem kolana i inne części ciała. Rękawiczek nadal nie miałem. Ale kask to był strzał w dziesiątkę. Codziennie oszczędzał mi co najmniej tuzin dziur w głowie i dwieście siniaków. Cały czas uderzałem nim w coś. Spadałem na głowę do dziur, w niewielkie przepaście. Klinowałem się w krzakach, pomiędzy konarami drzew. Spadałem nogami w dół, na brzuchu, na plecach. Setki upadków każdego dnia, a dużą część trasy pokonywałem na kolanach. Upadków bolesnych nie brakowało, kolana przyjmowały niewyobrażalne pozycje. Że jeszcze się trzymały na swoim miejscu. A propos miejsca, to nie miałem już wyjścia, odwrotu nie było, pozostało iść tylko do krateru. Łapiąc w ciągu dnia dwa-trzy razy sygnał GPS, który pokazywał, że poruszam się w dobrym kierunku. Ale ekstremalnie wolno.

Rzeka szybko zakończyła się pionowym wodospadem, po którym wejść nie mogłem, musiałem wrócić w las. A takie miałem nadzieje. Można się załamać. Właśnie. Nie wiem skąd mam tyle siły fizycznej. Ani psychicznej. Nie miałem chwili załamania, mobilizowałem, że muszę iść szybciej. Chociaż bywały fragmenty lasu, gdy pokonywałem 10m na godzinę i to jeszcze zwykle w kierunku nie optymalnym. A walka polegała ciągle na bardzo stromym wchodzeniu do góry lub bardzo stromym schodzeniu. Oczywiście - schodzeniu - w cudzysłowie. I oczywiście nie miałem żadnych namiarów do służb ratunkowych, czy ambasady. Po co? Albo się uda, albo zostanę tu na zawsze. Lubię takie wybory.

Pod koniec dnia, szedłem u podnóża starego krateru wulkanicznego wypełnionego wodą – Botos. Momentami po pas w błocie. Przestraszyłem się, że mnie wciągnie, potem bardzo stromo w dół potokiem. Ale cudem udawało się pokonywać kolejne przeszkody. Trochę wspinaczki. Albo wskakiwania do jeziorek pod wodospadami, z ogromnym plecakiem, który ważył już chyba tonę. Wiedziałem, że jestem w beznadziejnej sytuacji, ale tylko walka do przodu mnie uratuje. A mogłem podejść asfaltem pod Poas, po zmroku obejść strażników, rozbić się blisko krateru. Rano poprzyglądać się i podobną metodą wydostać się z parku. Jedna tysięczna skala trudności, w porównaniu z tym co sobie wymyśliłem.

Po zmroku ruszyłem wspinaczkowym zboczem do góry, gdyby nie połamane drzewa oraz koszmarne krzaki, nie byłbym w stanie pokonać ani metra. To była niemal pionowa ściana z chwytami, typu połamane drzewo. Nie mniej, o 19:00 znalazłem się na przełączce z przepaściami po bokach. Ciemno, nie wiem co dalej. Z tak wielkim plecakiem pokonanie nawet małego przesmyku to wędrówka jak bez liny nad przepaścią. Na dół. Ale nie wiem którędy wszedłem. Znowu do góry i rozbijam między przepaściami namiot, w miejscu, które kompletnie się do tego nie nadaje. Mokry, brudny, rozwalone spodnie, kurtka, inne sprzęty. Dłonie to jedna rana – jutro założę rękawiczki. Ale tego dnia padało mało. Nie mniej wędrówka rzekami i wilgotny las zrobiły swoje. Pod dużym skosem próbuję ułożyć się do snu, ale znowu się nie wyśpię. W dżunglach wiem, że namiot jest lepszym rozwiązaniem niż spanie pod drzewem. Nagle zjeżdżam w dół. Wyskakuję z namiotu i łapię go w ostatniej chwili. Śmierć w namiocie w lesie tropikalnym, bo namiot zsunął się w przepaść. Słabe. Podczas erupcji miałaby sens, ale tak nie. Wymyśliłem patent, pół namiotu będzie na jedną stronę przepaści, pół na drugą stronę, zrównoważę ciężary i może chwilę się prześpię i nie zlecę w nocy.

Dzień numer trzy, nie zleciałem, żyję. A z miejsca, gdzie jestem widzę kolejne duże osuwisko. Jestem kilometr w linii prostej od krateru Poas. Dzisiaj muszę się do niego dostać i choćby do północy dotrzeć na skraj cywilizacji. Jeden warunek. Zastać nad kraterem chociaż resztkę dnia. Jakoś schodzę na dno koszmarnego potoku i próbuję schodzić nim w dół, by gdzieś odbić w lewo.

Co jadłem, co piłem? Woda była, nawet pierwszy raz uzupełniając zapas wrzuciłem tabletki odkażające, ale potem już mi się nie chciało, piłem ustami wodę z potoków, nawet tą trochę zasiarczoną. Nie rozumiem tego, ale podczas takich extremów, gdy pracują wszystkie mięśnie, mózg analizuje tyle rzeczy i podejmuje tyle decyzji, nie chce mi się zwykle jeść. Wmuszałem w siebie coś na śniadanie i nic nie jadłem do kolejnego śniadania. Zjadałem może 500 kalorii, a w tych warunkach traciłem dobre 7000-10000 na dobę. Uprawiam wysokogórskie zabawy i one fizycznie są dużo łatwiejsze.

Tysięczny raz się rozczarowałem na tej przeprawie. Nagle stanąłem nad dwoma progami w dół, razem ze 20 metrów, nie do zejścia. A zbocza bardzo strome. Jak ominąć kolejną przeszkodzę. Niewyobrażalnym wysiłkiem wspiąłem się na zbocze, potem ostro w dół i jak zwykle tylko jedno miejsce dawało szansę na zejście na dno doliny, bo wkoło zbyt przepaściście. Z duszą na ramieniu udało się, znowu. Ale nie dość, że lasy coraz gorsze, to coraz trudniejsze przeszkody. A do krateru mam 800 metrów. W dół nie mogę już iść, kolejne przeszkody, do góry też nie, bo osuwiska. Ruszyłem ledwo cieknącym potokiem do góry – jedyna opcja. Ale po 50 metrach staję przed około 5 metrowym wyschniętym wodospadem. Udało się go pokonać z plecakiem i kolejny. Ale jest następny, trudny. Przepaście wokół mają już po dobre 20 metrów. Raczej nie dałbym rady zejść w dół, do góry jakoś sobie poradziłem. Sytuacja bez wyjścia. Co zrobić, by pokonać problem, ale się nie zabić?

I jak pokonam kolejną trudniejszą przeszkodę, skąd wiem, że nie będzie następnej? Cienkie rękawiczki pod którymi jedna rana. Potłuczony, poobijany, obolały. Trzeci dzień walczę. I pogarszam swoją sytuację. O ilościach uderzeń, upadkach, można mówić już w tysiącach. Kolana są tak potłuczone, że nie wiem czemu jeszcze pracują? Nie potrafię wytłumaczyć jakim cudem nic poważnie sobie nie uszkodziłem. Nawet oczy dostały kilka razy mocne uderzenia. I jakim cudem mam w sobie tyle siły?

Pokonując najtrudniejsze przeszkody, które mogły się zakończyć fatalnie, a było ich kilkadziesiąt, przyjąłem strategię minimalizowania tragedii. Czasami widziałem trochę łatwiejsze miejsce. Ale gdybym spadł, odpadł, skończyłbym 20 metrów niżej. Jeśli nie śmierć od razu, to szybko. A musiałem zachować pełną sprawność. Dlatego pokonywałem trudniejsze odcinki, ale z ryzykiem spadku 5-10 metrów. I najlepiej by nie było całkiem pionowo. Sam byłem zdziwiony, kolejny raz, tym co mi się udawało. Mokry, brudny, zmęczony, z dużym plecakiem. Pokonywałem kilkumetrowe żleby wspinając się i wiedząc, że w dół nie zejdę. Nawet raz w glinie i mchu stosowałem zapieraczkę z plecakiem i udało się pokonać 5 metrowy wyschnięty wodospad. Na bardzo stromych gliniastych kilkumetrowych fragmentach, nożem wydłubywałem stopnie. Bez plecaka byłoby łatwiej, ale go miałem. Musiałem szybko zrobić 5-7 kroków i się nie poślizgnąć, bo trup. Bywało, że podczas wspinaczki kawałki skało-glin zostawały mi w rękach. Na plecach plecak, spadam do tyłu, ze 4 metry, ale nie. Jakimś cudem potrafiłem się czegoś złapać i wspiąć się z dobytkiem. Ręce i nogi z wysiłku drżały mi nieraz. Wielokrotne poślizgi, niewielkie upadki, wycofania. Ciągła działalność pod ekstremalnym stresem. W przypadku niepowodzenia w realizacji decyzji, skończyłoby się dramatycznie - śmiercią. Wiedziałem o tym, jak również to, że muszę podjąć próbę wydostania się z kolejnej pułapki i będę miał tylko jedną szansę. Aż do kolejnej pułapki.

Wysiłek psychiczny i fizyczny niewyobrażalny. Wymyśliłem sobie jedno z większych szaleństw w życiu, a mogłem dostać się nad krater, pokonując niecały kilometr asfaltem. Wiem, że rodzina będzie to czytać i nieźle oberwę, ale prawdy nie zmienię. Tak było. 20 razy dziennie decydowanie o życiu czy śmierci nie jest łatwe. Ale przecież nie usiądę i się nie poddam.

Miałem małą nadzieję, że wyżej las będzie przerzedzony, ale nic z tego. Było coraz gorzej. Na granicy mojej rezygnacji. Bo nie da się przejść takiego lasu. Ściana chaszczy, krzaków, kolców, połamanych drzew. Nawet bez plecaka nie do pokonania, a on był strasznym utrudnieniem. A zawrócić nie mogę. Na dokładkę tego trzeciego dnia prawie cały czas padało, przeszła burza. Trzeci dzień mokry od stóp do głowy, ubłocony, poraniony, nie mogący złapać sygnału GPS. I chyba sobie uszkodziłem płuca podczas jednego z upadków. 

Drugą noc spędziłem na wysokości 2440m, a trzecią na 2400m. Rozbiłem się w żlebie wyschniętego potoku, którego pokonywanie było tradycyjną mordęgą. Wąski, wszystko zawalone chaszczami, drzewami. Jakimś cudem, oczywiście po zmroku, udało mi się znaleźć miejsce, gdzie dało się krzywo postawić namiot. Od pół dnia nie miałem łączności GPS, ale na moje oko krater powinien być 100 metrów ode mnie, tylko po ciemku nic na to nie wskazywało. W ciągu kolejnego dnia w linii prostej pokonałem 900 metrów, przez 12 godzin. 

Dzień czwarty. Sygnału GPS nadal nie łapię. Ubieram kolejny raz okropne mokre i brudne ubranie, z wielką dziurą w spodniach na poranionym tyłku. Rękami mogę mało co zrobić, same rany, na opuszkach też. Zapięcie czy zasunięcie czegokolwiek – prawie niewykonalne. Ubranie się – też sztuka. Ruszam o 7:00 jak mi się wydaje.

Dziwiło mnie, że gdy wstaję o 5:00, jeszcze tak długo jest ciemno. Okazało się, że nie przestawiłem w telefonie godziny z Panamy i tak naprawdę wstaję o 4:00, a na trasę ruszam nie o 7:00, tylko o 6:00. Tego dnia się zreflektowałem. W 20 minut pokonałem 50 metrów, świetny wynik i po lewej stronie widzę kamienisto-ziemiste zbocze, które mogę pokonać. To musi być krater. 10 minut później siedzę na skraju krateru aktywnego wulkanu Poas. I mam gdzieś, czy po drugiej stronie namierza mnie jakaś kamera czy strażnik.

Udało się, kolejny cud w moim życiu. Przede mną parujące jezioro kraterowe, jestem na wysokości 2470m. Maksymalna wysokość to 2708m n.p.m., ale nie prowadzi tam żadna ścieżka. Poas bowiem to bardzo rozczłonkowany na szczycie wulkan i poniszczony. Sam aktywny krater też, ostatnia erupcja miała miejsce w kwietniu 2017 roku i od tego czasu wulkan zamknięto. A sama erupcja była efektowna, ale nie niebezpieczna dla oglądających, których ewakuowano. Poas znany jest z erupcji freatycznych, w których bierze udział woda. Oprócz popiołów, gazów, bomb i bloków wulkanicznych, wydobywają się wtedy duże ilości pary wodnej. Erupcje te nie są zwykle silne.

Gdybym dostał się turystycznie na wulkan, nie mógłby trafić do tabeli głównej Projektu 100 Wulkanów. Ale w tych okolicznościach trafi. Zwłaszcza, że zdjęcia od strony, gdzie wszedłem na krater są unikalne. Bo co najwyżej pojawia się tam raz na ileś lat jakiś wulkanolog. Dosyć długo się wszystkiemu przyglądałem, było chłodno a ja ociekający wodą z każdego zakątka ubrania. Były też fajne miejsca uderzeń bomb wulkanicznych. Punkt widokowy, z drugiej strony miejsca gdzie się znajdowałem, jest dużo bardziej oddalony od krateru, a ja byłem bardzo blisko jego serca. W razie erupcji, nawet freatycznej, prawdopodobnie bym zginął, ale punkt widokowy jest na tyle oddalony, że oglądanie takich erupcji jest bezpieczne. Trzeba tylko zwrócić uwagę na kierunek wiatru.

Czas jednak było się stąd wydostać. Do punktu widokowego czekało mnie jeszcze kilka godzin bardzo trudnej wędrówki. Jest on w wysokim punkcie obramowania krateru, który kończy się urwiskiem. Musiałem je pokonać. Poas nie dał mi nic za darmo, ani na chwilę nic nie ułatwił. Musiałem zachować najwyższą koncentrację, by nie zabić się tego czwartego dnia. I się pośpieszyć na wypadek deszczu, wtedy bym zbocza nie pokonał, a chmur nie brakowało. Pokonałem z dziesięć trudnych stromych żlebów, między nimi szedłem stromym eksponowanym zboczem. Zaliczyłem sporo upadków, poślizgnięć. Kilka razy niewiele brakowało bym zjechał ponad 100 metrów w dół. Ekstremalny wysiłek. A znowu zacząłem starać się by kamera na maszcie mnie nie uchwyciła i by jak najrzadziej było mnie widać z punktu widokowego. Tempo na szczęście miałem świetne. W 3 godziny pokonałem kilometr bardzo eksponowanego terenu, dochodząc do 2610m. Prawie cała trasa była po niebezpiecznym i sypkim wulkanicznym zboczu, lecz trochę okropnych krzaków również napotkałem.

Jestem na punkcie widokowym, żywej duszy tutaj nie ma, wysokość około 2580m, informacja, że można tu przebywać 20 minut, kolejne obostrzenie, które mnie nie dotyczy. Żyję, w jednym kawałku. Nic sobie nie urwałem, nie złamałem. Niewiarygodne. Stwierdzam, że ten punkt widokowy jest bardzo bezpieczny. Głupotą jest jego zamykanie. Betonem ruszam do wyjścia. Gdy widzę bramę wchodzę w las. Najfajniejszy jaki w masywie wulkanu Poas spotkałem. 50 metrów pokonałem w 10 minut, przeszkód było mało. Jestem na wielkiej i opustoszałej części parkingowej. Maszeruję asfaltem. W nocy spałem w leginsach i polarze i te rzeczy ubrałem, bo w reszcie to tragedia. Resztką wody opłukałem twarz z błota i poperfumowałem się. A na plecak założyłem pokrowiec przeciwdeszczowy, który był w niezłej formie. Wyglądałem jak namiastka człowieka. Minęło już dawno południe, lał deszcz. Znowu. Wszystko mi jedno. Po dwóch-trzech kilometrach od parkingu trafiam na wysoką i samotną bramę, tak zabudowaną, że nawet ją obejść trudno. Ale po mojej przeprawie przez dżunglę i z nią dam sobie radę. Kawałek dalej stoi terenówka, droga zagrodzona słupkami, widzę budynek po lewej stronie. Nieważne, idę twardo. Nikogo nie ma, bo budynek poniżej drogi, ale tutaj na pewno są strażnicy. Przy pierwszym szlabanie od strony krateru nie było pewnie nikogo. Bo cały teren, miejsca piknikowe, budynki wjazdowe przed parkingiem, wszystko było opustoszałe, niszczało.

Gdy mijałem terenówkę parkową, podeszło do niej trzech Amerykanów, rozczarowanych jednym z wielu napisów - cerrado. Podjechały też dwa auta, zaczęły zawracać. Szybko jeden złapałem. W środku był pełen, ale wzięli mnie na pakę i Amerykanów też. Co za szczęście. Zawieźli nas 12km, na koniec miejscowości Fraijanes. To nic, że lało. W sklepiku zamówiłem mój poekstremalny zestaw: lód, cola i banan.

Jakieś straty sprzętowe? Aparat fotograficzny (mam jeszcze trzy), czołówka, kijki trekkingowe, spodnie, kurtka goretex, pokrowiec na karimatę, kask (popękał podczas jednego z upadków). Trochę drobnej odzieży się rozsypało, nowe buty trekkingowe wyglądają jakby miały z pięć lat. Dosyć mocno ucierpiał namiot, ale kilka nocy jeszcze przetrwa, drobne uszczerbki ma plecak, ale i tak spisał się fantastycznie.

Jakieś straty zdrowotne? Są. W Nikaragui zrobiłem badanie, poinformuję o wynikach. 

Po godzinie jechałem do Alajuela. Po chwili przerwy znowu lało. Do San Jose dotarłem przed zachodem słońca. Kolejne godziny poświęciłem na wymianę vouchera, o którym pisałem, na bilet do Nikaraguy. Jedzenie. Wieczorny spacer, w mokrych butach, a co mi tam. I gdy byłem pod stadionem w „kostarykańskim Central Parku”, który poza kształtem niewiele ma wspólnego z oryginalnym, zauważam że idzie za mną jakiś mężczyzna. Okazało się, że to strażnik, a ja za blisko podszedłem płotu Stadionu Narodowego. Wyście w tej Kostaryce naprawdę pogłupieli. Zwykli ludzie świetni, ale część urzędową trzeba wysłać do psychiatryka. Wyobraźcie sobie, że nie możecie podejść pod Stadion Narodowy w Warszawie, w zwykły, nie imprezowy dzień, a nawet za przebywanie blisko płotu jesteście inwigilowani.

Do pierwszej w nocy zeszło mi wstępne płukanie z błota rzeczy i pakowanie. Znowu w hostelu nie było ciepłej wody, a bardzo by się tym razem przydała. O piątej rano miałem być przy autobusie.

Wśród wszystkich wspomnianych uciążliwości w oglądaniu wulkanów w Ekwadzorze – jest jeszcze jeden. Pogoda. Dużo chmur, mgieł, deszcze. Świetnym przykładem może być opis wejścia na wulkan Turrialba. Istnieje duże ryzyko, że włożony trud w zdobywanie wulkanu, nie zostanie wynagrodzony, bo nic ze szczytu, z nad krateru, widać nie będzie. 

Podkreślę jeszcze raz, w Kostaryce nie rozumieją, że ludzie po to chcą oglądać aktywne wulkany, by móc obserwować ich aktywność, zwłaszcza erupcje. Aktywny wulkan na którym nic się nie dzieje, dla przeciętnego człowieka jest zupełnie nieciekawy. Dlatego setki, tysiące osób na dobę w sezonie wchodzą na Stromboli, dlatego tysiące osób zjeżdżają na erupcje Etny i niejednokrotnie stoją metr od płynącej lawy. W Kostaryce nie do pomyślenia. Cały wulkan z otuliną byłby zamknięty, dla świętego spokoju na co najmniej kilka lat.

Jeśli ktoś chce mieć świadomość z jakim extremum miałem do czynienia, niech kiedyś sam przejdzie chociaż przez jeden dzień taki las tropikalny o podobnym ukształtowaniu terenu. Na pewno skieruje mnie do wariatkowa. Ale wiem, że chętnych nie będzie. Bo spotkałem się z opinią, że w Ekwadorze narzekają na wysokie opłaty wstępu do parków narodowych, ale chwalą, że są tam na przykład betonowe ścieżki, z których ogląda się las tropikalny. Narzekania były też na tłumy. I ktoś płaci pieniądze za to, by iść przez kawałek lasu betonową ścieżką i opowiadać potem, że chodził po dżungli, w tłumie ludzi? Naprawdę? Nikt nie musi robić takich ekstremalnych rzeczy jak ja, ale podziwianie dzikiej przyrody z betonowej ścieżki nie ma nic wspólnego z dziką przyrodą.

Mój dzień odpoczynku po Poas wyglądał tak, by dostać się pod wulkan Concepcion w Nikaragui na wyspie Ometepe. Pobudka po 4:00, od 6:00 osiem godzin w najciaśniejszym autobusie świata. Ale tak to jest jak upycha się w takiej linii jak Tica Bus 60 siedzeń zamiast 40 plus toaletę. Nogi miałem pod kątem prostym plecy też, a kolanami dociskałem blachy, łączącej poprzedzające siedzenia, by nie dało się rozłożyć foteli. 

Spostrzeżenie. Czym bliżej granicy z Nikaraguą, tym lasy coraz rzadsze. Nie mogły być takie na Poas?

WYJAZD Z KOSTARYKI, WJAZD DO NIKARAGUY. W tym pierwszym kraju na pożegnanie skasowali mnie opłatą 8-dolarową, a w tym drugim na powitanie 14-dolarową. Panował na granicy niezły bajzel. Trzeba było dla Nikaragui przerzucić bagaże przez rentgen (i oddać formularz celny), za to strażnik zebrał wszystkie paszporty i przyniósł podbite. Widziałem, że niektóre osoby z Panamy (Panamczycy) musiały okazać książeczkę szczepień zaświadczającą o szczepieniu przeciwko żółtej febrze. Przeprawa graniczna trwała 2 godziny w koszmarnym upale, a dojazd do niej cztery, bez żadnego postoju.

I na koniec, moje pokiereszowane ręce - wszędzie były atrakcją. Kto mi to zrobił? Gdzie ja sobie to zrobiłem? Trzeba wzmacniać własną odporność na ból.

Wiem, to był długi tekst, ale równie dobrze, z tych czterech dni mógłbym napisać książkę, tyle przeżyć i przygód. 

Na zdjęciach: przeprawa przez tropikalny las, wulkan Poas, w tym punkt widokowy i brama wjazdowa. Na ostatnim zdjęciu moje trochę poranione nogi.


Znajdź mnie

Reklama

Wydarzenia

Brak wydarzeń

nationalgeographic-box.jpg
redbull-225x150.jpg
tokfm-box.jpg
tvn24bis-225x150.jpg

Reklama

Image
Klauzula informacyjna RODO © 2025 Grzegorz Gawlik. All Rights Reserved.Projekt NRG Studio
stopka_plecak.png

Search