Gwatemala była ostatnim krajem wyprawy, w którym zamierzałem działać na wulkanach. Poobijany, bardzo zmęczony i jeszcze bardziej zadowolony z sukcesów, bo udało się znacznie więcej niż myślałem że się uda w tak krótkim czasie, miałem zamiar zmniejszyć obciążenia. Postanowiłem wyłączyć ambicje eksploracyjne i nie przemęczając się, pobawić w turystykę. Liczyłem, że skoro Gwatemala ma wulkany, robi po nich wycieczki, tą są organizowane z sensem i nie ma potrzeby samemu wybierać się na nie. Tylko wiem, że wycieczki wulkaniczne oferowane przez biura turystyczne wszędzie na świecie są zwykle bez sensu. Dla mnie strata czasu i pieniędzy. Już po kilku pytaniach zadanych w tutejszych biurach wiedziałem, że nie będzie luźnej końcówki. Trzeba to zrobić po swojemu.
Lecz wpierw do tej Gwatemali trzeba było się dostać. Pieszo doszedłem do „dworca autobusowego” w Santa Ana. Tak naprawdę na kilku ulicach parkują autobusy jeżdżące w różne kierunki. Nie od razu znalazłem moje miejsce postoju, każdy zapytany mówił co innego. Ale dojechałem do Sonsonate, gdzie przesiadłem się do autobusu jadącego blisko wybrzeża Pacyfiku do granicy w La Hachadura, którą szybko pokonałem pieszo.
Od autobusu jadącego z Rivas do Managuy (Nikaragua) jestem jedynym cudzoziemcem podróżującym lokalnym transportem. A wygląda on tak, że do autobusu pakuje się tyle osób ile da radę. Setkę – no problem. Siedzenia często są tak zamontowane, że nie ma prawie przejścia pomiędzy, a dwuosobowe siedziska mają starczyć trzem osobom. Inni muszą stać. Upchane ludźmi autobusy do granic możliwości mają plus, nie trzeba się niczego trzymać na zakrętach. Za to sprzedawcy przeróżnych rzeczy mają problem, bo nie mają możliwości handlu. Wysiadający też nie mają łatwo, jak przepchać się przez tyle ludzi. Mój plecak na ogół ląduje na dachu, ale na krótszych odcinkach, dla lepszej mobilności, wolę opłacić dwa miejsca siedzące – dla mnie i plecaka. Gorzej później wyjść z moim dobytkiem z autobusu. Ale jest klimatycznie, autentycznie, lokalnie. Co lubię.
Będąc już w Gwatemali, potrzebowałem dwóch autobusów, by dostać się do Antigua Guatemala. Do Escuintla z odbiciem na trasie do Chiquimulilla. I kolejnego, już do celu. Właśnie zapadł zmrok (19:00). W podróży byłem od 9:00, przejechałem 270 km.
Zapisałem sobie jedną nazwę hostelu. A tu niespodzianka, brak miejsc. Trudno, hosteli i hoteli tutaj pełno, bo to bardzo turystyczne miejsce. No właśnie. Od razu chciałem stąd uciekać, gdy zobaczyłem spore liczby turystów, bary dla turystów itd. Nie lubię takich miejsc. Do tego sobota i jedna wielka pijacka impreza. To nie moje klimaty. W kolejnych hotelikach i hostelach wolnych prywatnych pokojów brak a dormitoria po 50-70 quetzales (q). 1 dolar to 7-7,2q. Niestety, obiekty prowadzone są przez lokalnych ludzi, więc jest totalne dziadostwo i brud, nie warty dolara. Od takich miejsc wolę sto razy bardziej namiot. Znajduję w końcu prywatne pokoje po 200-250q, wyglądają tak samo obskurnie jak dormitoria. Małe klitki, bez okna (lub z oknem na korytarz), jakby od pół roku nie sprzątane. Wybredny nie jestem, ale coś jest jednak nie tak, gdy europejskie psy mieszkają w warunkach o kilka klas lepszych, niż pokój dla ludzi za 30-40usd. Nikomu się tutaj nie chce nawet pomalować ścian i porządnie posprzątać.
Ląduję w końcu w sali kilkuosobowej za 50q. Ale szukając znalazłem po sąsiedzku niedrogi hotelik, który za 100q oferował prywatny pokój z łazienką. Zarezerwowałem na kolejną noc, bo na tą nie było miejsc. Warto tutaj poszukać, bo te szalone ceny w stosunku do oferowanego standardu to szybka próba dorobienia się na białasach. Ale trafią się przedsiębiorcy, którzy starają się zaoferować coś przyzwoitego za rozsądną cenę, tylko trzeba ich odnaleźć.
Co do atrakcji, jest ich w okolicy parę, samo miasto jest całkiem ciekawe. Są tu też dwa aktywne wulkany, które chciałem zobaczyć. Nie brakuje ofert, tylko wszystkie tego typu wycieczki, to zwykłe zaliczanie i to jeszcze byle jak. Choć niektórzy później piszą, że byli na wyprawie na wulkanie takim i takim. Smutne, ale obecnie taki mamy klimat, że zacytuję klasyka. Te sztampowe wycieczki są tanie, krótkie, dla turystów pewnie wystarczające. Dla mnie nie. Pytam w biurach turystycznych o coś bardziej profesjonalnego, dłuższego, na lepszym poziomie – brak. A coś tylko dla mnie, podsuwam pomysły – nikomu się nie chce. Trudno, o poranku będę szukał dalej czegoś ciekawszego.
Od 8:00 jestem na mieście, niektóre biura turystyczne już pootwierane, mimo niedzieli. Inne otworzą się popołudniu. Wszystkie oferują to samo. Poranna lub popołudniowa wycieczka pod wulkan Pacaya 70-80q + 50q bilet wstępu do parku(przyrodniczy teren chroniony). Oglądanie wulkanu Fuego z wulkanu Acatenango zazwyczaj 350q + 50q za wstęp do parku, ale można znaleźć też oferty po 250q + 50q (2-dniowy wyjazd (de facto ok. 24-godzinny), z wyżywieniem (trzy posiłki, woda), przewodnikiem, i sprzętem biwakowym). Tylko to nie ma sensu. Mam podejść pod Pacaya, przy tabliczce zrobić sobie zdjęcie z widokiem na wulkan? Albo jednego dnia podjechać i wejść do obozowiska na Acatenango, by o świcie ruszyć na wierzchołek, pobyć tam chwilę i zejść na dół? Nie chcę tak.Zapłacę, tylko wymyślcie coś lepszego. Mam trzy, w ostateczności cztery dni, na zrealizowanie tutaj swoich planów.
Pacaya krater. Nie da się, nie wolno, niebezpiecznie, park zabrania, policja pilnuje – słyszę.Acatenango dwie noce, ale na szczycie, a nie znacznie poniżej, i może podejście na punkt widokowy w masywie Fuego. Wszystko za skomplikowane. Na punkt widokowy na Fuego nie wolno, spać na szczycie Acatenango nie wolno. Po co ci dwie noce? A jak będzie zła pogoda – to potężne wulkany, nierzadko tonące w chmurach. Na szczęście na Acatenango można iść samemu, nie trzeba wykupywać usługi turystycznej, choć ponoć wszyscy tak robią. Bo w tym jest namiot, śpiwór, jedzenie, woda. A tam jest zimno, na co ja sprzętowo przygotowany jestem. Gdy chcę sam transport (start z jakąś grupą, z inną powrót) albo firmy nie chcą ze mną rozmawiać, czyli zarobić, albo mówią mi 400q. Pogłupieliście. Pojadę autobusem albo wezmę taksówkę.
Z Pacaya myślę, by zrobić jak z Telicą, jest tylko jeden problem, z punktu widokowego jest daleko do krateru. Nie zdążę wejść i dogonić grupy. W firmach turystycznych twierdzą, że policja pilnuje dostępu oraz rangersi. W jednym z biur mówią, że załatwią mi przewodnika i pójdę, kilka godzin trwają boje. Mamy ruszyć o trzeciej w nocy, póki nie ma ludzi i o świcie zejść. Przewodnik bierze 350q a transport będzie kosztował 700q. Czyli ok. 150usd. Bez przesady, półdniowa wycieczka kosztuje 10usd, a ja mam zapłacić piętnaście razy więcej. W innym biurze mówią, że ewentualnie mogliby mnie rano zawieść z grupą a wieczorem odebrać z grupą. I wtedy mogę próbować wejść, może mnie nikt nie zatrzyma, nie złapie – jest to jakieś rozwiązanie. Ale w jeszcze innym biurze twierdzą, że załatwią mi przewodnika i wyjazd oraz powrót z grupą i będzie to kosztować ok. 500q, z tego przewodnik 350q. Tyle mogę dać. Mam mało czasu, a chcę dużo zobaczyć i nie mogę sobie pozwolić na marnowanie dni na jakieś pozwolenia, poszukiwania ścieżek itp. Zwłaszcza pod koniec wyprawy, gdy każdy dzień jest na wagę złota. Uczciwą ceną byłoby 40usd za taką usługę, ale swój limit ustaliłem na 80usd. Jeśli więcej, zaryzykuję sam, może mnie nie złapią i uda mi się w jeden dzień ogarnąć temat. W takich sytuacjach jak ta stosuję technikę, którą nazywam: maksymalizowanie szansy na sukces. Polega ona na tym, że muszę zrobić wszystko, by się udało zrealizować cel w czasie którym dysponuję, koszty mają drugorzędne znaczenie. Skoro na Pacaya mam jeden dzień i ani sekundy więcej, to muszę uruchomić procedurę działania, która zmaksymalizuje szanse powodzenia. A więc znaleźć przewodnika, który pozwoli mi obejść pułapki, bo jak złapie mnie policja lub rangersi, czasu na drugą próbę, inną metodę wejścia – nie będzie.
Dlatego, kilka razy wracam do biura, czy udało się załatwić, raz odbijam się od zamkniętych drzwi. Słyszę w końcu: tak, ale na pozwolenie do krateru potrzeba dwóch dni. Dobra, w tym czasie pojadę na Acatenango, umów przewodnika na czwartek. Tylko do przewodnika nie można się dodzwonić, pół godziny prób i nic, umawiamy się, że wrócę za 2 godziny. I tak minęło pół dnia.
W międzyczasie przeniosłem się do zarezerwowanego pokoju w: Hostel La Quinta. I tu problem, bo dziewczyna, która rezerwowała, a kilka razy się upewniałem czy zrobiła rezerwację, bo jutro wracam, nie dokonała jej. I jej koleżanka rano mówi, że mojego pokoju za 100q nie ma, wszystkie zarezerwowano, ale nie dla mnie. Są pokoje bez łazienki. Niech będzie. Tylko toaleta z prysznicem jest dzielona wraz z gośćmi małej restauracji i innych podobnych pokoi. Cóż zrobić? Pokój kosztuje 85q. Ale ze względu na zaistniałą sytuację, dostanę za 75q. Ktoś może zauważył, że to bez sensu, iż pokój z łazienką kosztuje tylko dwa dolary więcej niż bez? Też tak myślałem, do czasu jak zobaczyłem pokoje. Te bez łazienki, duże, przestronne, te z łazienką – mikroklitki.
Moje dwa powroty do biura nie przyniosły rezultatu, przewodnik zapadł się pod ziemię. To nic dobrego nie wróży. I martwią mnie dwie rzeczy. Na ponad 30 biur, które odwiedziłem, w prawie wszystkich powiedzieli mi, że absolutnie nie można wchodzić na szczyt Pacaya, jest to zakazane i nikt się nie podejmie. Żaden park ani policja nie dadzą pozwolenia. Koniec kropka – byli bardzo stanowczy. To jakim cudem ten przewodnik-widmo załatwi pozwolenie i ze mną pójdzie? Coś mi tu nie pasuje.
Ruszam dalej szukać biura i słyszę – nie ma szans, nie ma szans. Aż trafiam do jakiegoś małego, swojskiego i… niby się nie da, ale poczekaj. Małżeństwo obdzwania znajomych. I znajdują mi przewodnika Rodolfo, który mieszka pod wulkanem i hoduje konie. I to nie za kilka dni, tylko jutro. Rozmawiają przy mnie z nim, targujemy cenę, bo zaczyna od 100usd (standardowa cena do podziału na kilka osób w grupie). Schodzimy do 60usd, plus 20usd za transport, bo z poranną grupą pojadę na wulkan, a z wieczorną z niego wrócę. Minęła piąta, cały dzień załatwiania chyba przyniósł zamierzony efekt. Auto odbierze mnie o szóstej rano. Idę do wcześniejszego biura podziękować za starania i odwołać ich kontynuację. A później obserwuję wielką procesję na ulicach Antiguy, jest niedziela.
Nie ma czasu do stracenia. Trzeba zrobić zakupy i przygotować się na wyjazd, oraz od razu kupić to co trzeba na Acatenango, by dzień później wystartować.
Antigua Guatemala to szczególne miasto. Od 1979r. roku znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Zachował się charakterystyczny kolonialny układ ulic, ciągi równoległe i prostopadłe. Znajdują się tutaj zabytki z XVII i XVIII w stylu tzw. baroku kolonialnego. Spacerując można zauważyć ruiny kościołów. To skutki dwóch trzęsień ziemi z 1773 roku. W 1776 roku zdecydowano się przenieść stolicę kraju w inne miejsce i tak powstało miasto Guatemala, zaledwie 30-40 kilometrów dalej. A do starej Guatemali dodano słowo Antigua, co znaczy… Stara Gwatemala. Choć początkowo wszyscy mieli opuścić miasto po trzęsieniach, podniosło się i dzisiaj jest ośrodkiem turystycznym. I rzeczywiście jak na ten region świata, jest ładnym miastem.
Procesja, którą oglądałem na ulicach Antiguy zastanowiła mnie. Ogromna, pełna przepychu, mnóstwo ludzi. To nie mogła być zwykła uroczystość. I nie była. W sposób niezamierzony stałem się świadkiem jednej z największych atrakcji miasta. Takie procesje odbywają się tylko w okresie pasyjnym (Wielkiego Postu). Część turystów specjalnie przylatuje tutaj, by móc taką procesję zobaczyć. Która po wyznaczonej trasie maszeruje od rana, by wieczorem dojść do centrum miasta, do kościoła o ile mnie nazwa nie myli – La Merced.
Trzy ciekawostki.
Jedna z ulubionych zabaw ludności w Ameryce Centralnej jest taka. Wodę, napoje, owoce, przekąski kupuje się w plastikowych woreczkach. Gdy są puste miejscowi je nadmuchują, wiążą i zgniatają, by wywołać wystrzał. Mają z tego mnóstwo uciechy. Także starsze osoby.
Jeśli chodzi o turystów jakich spotykam w Ameryce Środkowej, dominują trzy grupy językowe: niemieckojęzyczna, anglojęzyczna i francuskojęzyczna. I praktycznie wszyscy zmierzają w przeciwnym kierunku niż ja, z Meksyku do Panamy.
Ze względu na turystów, centrum Antigua Guatemala jest sprzątane i śmieci jest dużo mniej niż zwykle tutaj. Koszy na śmieci jednak nie ma, więc zdesperowani turyści w końcu nie wytrzymują i wyrzucają puste butelki czy papierki po lodach na ulicę. Poza sprzątanym centrum królują śmieci.
Informacje praktyczne. Wyjazd z Salvadoru i wjazd do Gwatemali. Uczyniłem to pieszo przez przejście graniczne w La Hachadura. Moje piesze przekraczanie przejść jest dużo szybsze i wygodniejsze niż wcześniejsze autokarowe. Jestem sam na tych przejściach, w sensie cudzoziemiec. Wszyscy mili i pomocni. Ktoś mi tutaj opowiadał, że Nikaragua, Honduras i Salwador mają jakieś porozumienie graniczne. Jednym z jego skutków, jest wbijanie nie dwóch, a jednej pieczątki do paszportu. Za co im chwała, bo mój paszport nawet połowy swojej ważności nie dożył, a już prawie nie ma w nim miejsca na pieczątki i wizy. Sam wskazuję palcem i proszę gdzie mi mają wbijać. Żeby jakimś cudem przetrwał on do końca roku, bo nie mam czasu wyrobić nowego. Nikt ode mnie na granicy nie chciał żadnej opłaty, nie sprawdzał bagażu, nie kazał wypełniać durnych formularzy. Jedyna uciążliwość to piesze pokonanie granicy w upale i kurzu. W tym wypadku był to jakiś kilometr. Czas UTC minus 6. Waluta: quetzal, quetzales. 1 dolar to 7-7,2q. Z odwiedzonych przeze mnie krajów Ameryki Środkowej, stosunkowo najmniej chętnie przyjmują w Gwatemali amerykańskie dolary.
Ceny w Guatemala Antigua. Dziwne. Jak pójdziemy tam, gdzie są lokalsi, jest w porządku. Ceny zbliżone do polskich (zwykle trochę wyższe), choć kurczak z rożna kosztuje 10usd. Tam gdzie turyści, czasami można się zdziwić, bo mała kanapka potrafi kosztować 7usd a nieduża pizza 15usd. Wyjaśnił mi to jeden bardzo starszy pan, Amerykanin, emerytowany lekarz, który przygruchał sobie gwatemalską kobietę w średnim wieku i tutaj mieszka – Antigua jest najdroższym miastem w Gwatemali, nastawionym na oskubanie turystów z pieniędzy.
Na zdjęciach: przejście graniczne, mleko kokosowe z kawałkami kokosów, kolashanpan – ohydny napój jak z saturatora z czasów Polski Ludowej, autobusowe granie i handel. Od ósmego zdjęcia Guatemala Antigua i dworzec autobusowy, stare miasto w tym sikający lokalny mężczyzna, handlarze, w tym strażnik z karabinem pilnujący butiku ze strojami kąpielowymi i ubraniami (nawet banki w Polsce nie są tak dobrze strzeżone). Na dwóch zdjęciach widać wulkan, to Volcan de Agua 3760m n.p.m. Są też dwa kościoły, jeden ruina po trzęsieniu ziemi w XVIII wieku, drugi to La Merced. Kilka zdjęć przedstawia słynną procesję Wielkopostną (11 marzec). Końcówka to m.in. mikro arbuz i czekolada z cukrem, którą wrzuca się do gorącej wody i… mamy czekoladę do picia.
Error