Grzegorz Gawlik [G.G.] Kiedy się zaczęła Twoja przygoda ze wspinaczką?
Marian Bała [M.B.] W 1949 roku. Zawsze lubiłem dziewczyny i sport. Dlatego zapisałem się do sekcji narciarstwa biegowego w krakowskim klubie „Kolejarz”, gdzie przeważały kobiety. W lecie trenowaliśmy w Tatrach i Beskidach. Chodząc po górach robiliśmy kondycję. Z klubu mieliśmy darmowe bilety kolejowe. Wśród jego członków były osoby, które się wspinały. Spróbowałem, przypasowało mi. Miałem smykałkę. Dziewczyny odeszły z klubu, ja zostałem. Można powiedzieć, że zacząłem się wspinać przypadkowo. Wspinaczka bardzo przydawała się w narciarstwie biegowym, bo trenuje wszystkie mięśnie. Na pewien czas wciągnąłem się ponadto w wyczynowe kajakarstwo.
G.G. Twój pierwszy poważny wyjazd wspinaczkowy?
M.B. W 1956 roku pojechałem w Alpy francuskie, do Chamonix. Porzuciłem kajaki. Wawrzyniec Żuławski zrobił młodą kadrę wspinaczkową. Załatwił wyjazd z Francuzami, z którymi miał kontakty. Jechali ze mną Jerzy Warteresiewicz, Lechosław Utracki, Jerzy Surdel, Jan Zarębski, Marek Stefański, Momatiuk Czesław. Pojechaliśmy na miesiąc. Gdy zacząłem się wspinać nadal biegałem na nartach, bo pomagało to robić kondycję. Zresztą jeszcze do niedawna zakładałem biegówki.
G.G. To pytanie w zasadzie powinno paść na samym początku. Kiedy i gdzie się urodziłeś?
M.B. W 1931 roku w Krakowie, 31 lipca. Całe życie jestem krakusem.
G.G. Po Alpach w 1956 roku pojechałeś na kolejną wspinaczkę.
M.B. W 1957 roku znowu treningowo w Alpy a w 1958 roku na Kaukaz. W Alpach zrobiliśmy drugie przejście Peuterey, łatwiejszego wariantu. Rok później spaliśmy na szczycie kaukaskiego Elbrusu. Wyższego wierzchołka, na ponad 5600m n.p.m. (wyższy, czyli wierzchołek Zachodni liczy sobie 5642 m – przyp. G.G.). Potem zeszliśmy na wspinaczkę do doliny Adyl Su. Tam, nie udał nam się trawers Uszby, nie trafiliśmy w drogę.
G.G. Przed wyprawami do Azji Centralnej byłeś na Spitsbergenie.
M.B. W 1959 roku. Płynęliśmy statkiem. Potem miesiąc pracowaliśmy na polskiej stacji meteorologicznej. Drugi miesiąc mieliśmy dla siebie. To był pierwszy po wojnie tak poważny wyjazd o charakterze wspinaczkowym. Zdobyliśmy Horsundtind (1453 m) a przede wszystkim zrobiliśmy „szóstkową” drogę na Gęsi Szczyt (Gnalberget). Nikt jej chyba nie powtórzył do dzisiaj („szóstkowa droga” – oznaczona rzymskimi liczbami: VI to wg skali UIAA – Międzynarodowej Federacji Związków Alpinistycznych – droga wspinaczkowa skrajnie trudna (w skali alpejskiej jest to odpowiednik ED/ED+ - extremement difficile) – przyp. G.G.).
G.G. Ile metrów miała ściana?
M.B. 600 metrów. Do połowy grzebaliśmy się w ptasich gównach.
G.G. Co było dalej?
M.B. W 1960 roku nie załapałem się na pierwszą wyprawę na Noszak (7492 m). Pojechali bardziej doświadczeni, zdobyli szczyt.
G.G. W Hindukusz dotarłeś w 1961 roku, były sukcesy.
M.B. Dwa razy wtedy wszedłem na Koche Tez, jakieś 7015m n.p.m. Tyle zmierzyły nasze przyrządy wysokościowe. To były pierwsze wejścia.
G.G. Na Noszak też w końcu pojechałeś.
M.B. Tak, był to chyba 1965 rok. Wszedłem z Luckiem Sadusiem w drugiej grupie, następnego dnia. Potem weszliśmy na Koche Bandaka (6843 m) w środkowym Hindukuszu (w Afganistanie – przyp. G.G.). Wojtek Kurtyka był na nim zdaje się w 1977 roku. Wracaliśmy przez dolinę Panczsziru, Rosjanie którzy tam walczyli, nie mogli jej zdobyć. Mieliśmy duże problemy, bo zredukowaliśmy jedzenie. Przejście miało nam zająć tydzień, a szliśmy ponad dwa. Musieliśmy płacić za tragarzy, w każdej wiosce. Zabrakło nam pieniędzy, płaciliśmy sprzętem, na początku też konserwami. To był wielki wyczyn podróżniczy. Było niebezpiecznie.
G.G. Jak długo trwały wasze wyprawy w Hindukusz?
M.B. Średnio dwa miesiące plus dojazd. Na przykład raz ciężarówką z Polski jechałem 26 dni, a autostopem z Kabulu wracałem dni 15.
G.G. Nie mięliście problemów z urlopami na tak długie wyjazdy? Dzisiaj obok pieniędzy, to największa przeszkoda.
M.B. Państwo i zakłady pracy nie przeszkadzały nam w jeżdżeniu, nawet pomagały. W końcu promowaliśmy Polskę naszymi wyczynami.
G.G. A co z finansowaniem wypraw?
M.B. Był problem z dewizami. Braliśmy na wyprawy ludzi z zagranicy, którzy płacili w dolarach. Dostawaliśmy raz na trzy lata 100 dolarów, potem trochę więcej, tzw. „gierkowskie kieszonkowe”. W Afganistanie i Pakistanie Polacy mięli uznanie, bo mieliśmy mało pieniędzy i targowaliśmy się. Na przykład Japończycy tego nie robili, płacili tyle ile im powiedziano.
G.G. Zagraniczni członkowie, gierkowskie kieszonkowe i targowanie, to nie mogło wystarczyć na finansowanie wypraw.
M.B. Wykonywaliśmy roboty wysokościowe, państwowy „Almatur” i inne zakłady pracy coś zawsze dorzuciły. Jedni pieniądze, inni jedzenie i sprzęt. Konserwy, koce, wyroby puchowe. Na przykład w Chełmku robili prototypowe buty górskie. Były świetne, sklepy ich nie chciały, nie podobały się ludziom. Mnie te buty zachwyciły, z dumą je nosiłem, sprawdzały się w górach.
G.G. Oprócz robót wysokościowych przede wszystkim pracowałeś na uniwersytecie.
M.B. Tak, na Uniwersytecie Jagiellońskim miałem etat, zajmowałem się chemią organiczną. Mój przełożony też się wspinał i bez przeszkód puszczał mnie na wyprawy.
G.G. Twoi studenci się wspinali?
M.B. Niektórzy tak. Mówiłem im, że w Klubie Wysokogórskim jestem Bała, a na uczelni mają się do mnie zwracać: Panie doktorze (śmiech).
G.G. Jako nauczyciel akademicki poza okresem letnim nie miałeś chyba czasu na wyprawy?
M.B. Niestety. Hindukusz robiło się w lecie, Himalaje wtedy odpadały, bo był monsun. W lecie miałem przerwę na uczelni, więc mogłem się wspinać. Ale w końcu zmieniłem pracę na Instytut Farmakologii PAN w Krakowie, by jeździć w Himalaje – wiosna, jesień. To był 1976 rok.
G.G. Wróćmy jeszcze do pieniędzy, na wyprawach handlowaliście, niektórzy bardzo skutecznie.
M.B. Sprzedawaliśmy zabrane z Polski puchowe wyroby, liny – po wyprawie, a przywoziliśmy kożuchy i sprzedawaliśmy w Polsce. Funkcjonowało w środowisku też pewne wyliczenie. Należało kupić na Słowacji gumy do żucia, sprzedać w Moskwie, gdzie był na nie popyt. Za uzyskane ruble kupić spirytus lub wódkę i sprzedać w Afganistanie. Na każdej transakcji zysk wynosił jakieś 1 do 7. Za 1zł „przebitka” wynosiła 7zł. W Afganistanie za uzyskane pieniądze należało kupić satynę, chyba nr 777 albo jakoś tak. Kolorową, ozdobioną w lokalne wzory. Następnie sprzedać ją w Rosji i za ruble kupić brylant. Legalnie, ale by nie mieć problemów na granicy należało dać łapówkę. Zgodnie z tym wyliczeniem ze sprzedaży brylantu w Polsce miało starczyć na nowy samochód. Nie wiem czy ktoś zrealizował to wszystko w praktyce.
G.G. Słyszałem, że w góry Afganistanu czasami docieraliście w nietypowy sposób?
M.B. Wysiadaliśmy w Termez w Uzbekistanie mając bilety do tadżyckiego Duszanbe. W Termez nie mogli wysiadać cudzoziemcy. Pogranicznicy nie wiedząc co z nami zrobić przewozili nas na stronę Afganistanu. Oni się chcieli pozbyć kłopotu, a nam właśnie o to chodziło.
G.G. Próbowaliście miejscowych używek?
M.B. Muszę Cię zmartwić, nie usłyszysz żadnej sensacji (śmiech). Jako sportowiec nie paliłem, alkoholu nie nadużywałem, teraz palę fajkę.
G.G. Niech Ci będzie. Przejdźmy do kolejnej wyprawy, z 1975 roku.
M.B. Zdobyliśmy Kohe Szachaur (7084 m) w Hindukuszu robiąc trawers z Nadir Szacha (6815 m). To było pierwsze przejście, zajęło nam siedem dni. W składzie oprócz mnie byli: Eugeniusz Chrobak, Kazimierz Liszka i Janusz Mączka. Pełniłem rolę kierownika wyprawy.
G.G. Jakimi mapami dysponowaliście?
M.B. Często żadnymi, sami je rysowaliśmy. Ówczesne mapy były słabe, często opieraliśmy się na wiedzy miejscowych albo wchodziliśmy na szczyt, który wydawał się najwyższy.
G.G. Tiricz Mir (7706 m) nie udało się zdobyć.
M.B. W 1978 roku pojechałem znowu w Hindukusz, właśnie na Tiricz Mir. Nie porozumieliśmy się z Austriakami i zrobiło się za późno, by zdobyć szczyt. Ale w tamtym roku udało się to między innymi Jurkowi Kukuczce, działającemu w ramach wyprawy polsko-jugosłowiańskiej.
G.G. Ile czasu łącznie spędziłeś w Hindukuszu?
M.B. Około dwa lata.
G.G. Wspinałeś się z różnymi wspinaczami a gdy nabrałeś doświadczenia kierowałeś wyprawami, między innymi na Pik Lenina 7134 m, po tadżyckiej stronie oficjalnie zwanym: Szczytem Ibn Sina albo Avicenny.
M.B. Nie pamiętam kiedy dokładnie to było, około 1980 roku. Na długo przed katastrofą z 1990 roku, która zabiła ponad 40 alpinistów. Wtedy droga klasyczna na szczyt przebiegała trochę inaczej niż dzisiaj. Udało nam się osiągnąć szczyt (Pik Lenina był „areną” kilku dużych tragedii, ta z 1990 roku pochłonęła 43 alpinistów, gdy po trzęsieniu ziemi na obóz II spadły lodowe seraki, do dzisiaj uchodzi za największą wysokogórską tragedię w historii – przyp. G.G.).
G.G. W latach 80-tych XX wieku jeszcze intensywnie działałeś w górach wysokich.
M.B. W 1985 roku pojechałem na Nanga Parbat (8126 m), lecz szybko zakończyłem z nią przygodę. Urwał się serak, który spadł na namiot, uszkodził mi bark i nogę. Zresztą miałem już wtedy ponad 50-tkę. Czwórka jednak weszła na szczyt: Jerzy Kukuczka, Zygmunt Andrzej Heinrich, Carlos Carsolio, bogacz z Meksyku – później zdobywca Korony Himalajów – i Sławomir Łobodziński z Kalifornii. Ci dwaj ostatni jako klienci, mieli sfinansować kolejną wyprawę, na Mount Everest. To właśnie Carsolio jako ostatni widział Wandę Rutkiewicz w 1992 roku na Kanczendzondze. Ponadto, w tym okresie byłem też w bazie pod Annapurną na trekkingu, którym kierowałem.
G.G. Popraw mnie jeśli się mylę. W 1985 roku na Nandze w lawinie zginął Piotr Kalmus?
M.B. Tak, w kuluarze pomiędzy I a II obozem.
G.G. Na tej wyprawie towarzyszył Ci między innymi wybitny krakowski wspinacz Wojciech „Szymon” Szymendera?
M.B. Zgadza się.
G.G. Pytam o „Szymona”, bo miałem przyjemność być jego kursantem w skałach, zresztą jak i Twoim. „Szymon” kiedyś wspominał wyprawę na Nangę. Teraz wiem, że byliście na niej razem. Wróćmy jednak do Everestu.
M.B. W 1989 roku w nagrodę za uszycie namiotów znalazłem się pod Everestem. Materiał nazywał się dakron, uszyłem dwa namioty bazowe, za co dostałem bilet do Nepalu. Byłem już jednak za stary na 8-tysięcznik. Na Everest (8848 m) weszli Eugeniusz Chrobak z Andrzejem Marciniakiem, jednak wyprawa została zapamiętana przede wszystkim przez tragedię jaka rozegrała się na Przełęczy Lho La (6026 m, w ostatnich dniach maja 1989 roku – przyp. G.G.). Podczas zejścia do Base Campu na całą grupę spadła lawina z masywu Khumbutse (6636 m). Porwani w niej zostali: Eugeniusz Chrobak (kierownik wyprawy), „Zyga” Heinrich, Mirek „Falco” Dąsal, Mirosław „Gardziel” Gardzielewski, Wacław Otręba i Andrzej Marciniak (zastąpił chorego Michała Kochańczyka, z tej piątki przeżył ostatecznie tylko Marciniak – zginął później odpadając z blokiem skalnym na Pośredniej Grani w Tatrach 7 sierpnia 2009 roku – przyp. G.G.). Z innych uczestników tamtej wyprawy można wymienić: Jacka Jezierskiego, Janusza Majera, Carsolio i Łobodzińskiego. Na wieść o wypadku, Artur Hajzer zorganizował międzynarodową akcję ratunkową, był w Katmandu po nieudanej wyprawie z Reinholdem Messnerem na południową ścianę Lhotse (8516 m). Gdy rozgrywała się tragedia przebywałem w Base Campie na około 5360 m. Nick Cienski, Kanadyjczyk polskiego pochodzenia, który był jednym z gości dewizowych, za szybko doszedł do bazy i dopadła go choroba wysokogórska. Ściągnąłem go z Markiem Roslanem – lekarzem wyprawy – do Pheriche na około 4300 m, gdzie był najbliższy szpital. Po tym wydarzeniu Roslan poszedł do góry, ja zszedłem w dół, byłem trekkersem na tej wyprawie.
G.G. Za jaką uważasz najniebezpieczniejszą historię wspinaczkową w Twoim życiu?
M.B. W 1955 roku na Lodowym w Tatrach spadłem z głazem, który chwyciłem. Powinienem się zabić, a wyszedłem cało. Gdy inni przede mną go chwytali, był jeszcze stabilny. Wspinałem się wtedy między innymi z Momatiukiem. Wybitnym wspinaczem. Zresztą różnych historii, przygód, było bardzo dużo. Za dużo. Jedne śmieszne, inne niebezpieczne. Pan Bóg mnie nie zabrał do siebie, bo widocznie mam jeszcze coś do wykonania. Tylko nie wiem co to jest?
G.G. A propos śmiesznych historii, opowiedz jak to było z Araratem.
M.B. Będąc we wschodniej Turcji naturalnie wybrałem się na Ararat, solo. Pod górą mieszkają Kurdowie. Nikogo nie chcieli puścić bez płacenia. Za pozwolenie, przewodnika, tragarzy. Nie chciałem płacić. Nie miałem za dużo pieniędzy, a to by było ich marnowanie. Przecież sam mógłbym uczyć Kurdów wspinaczki. Dlatego schodziłem z wulkanu w nocy i dodatkowo nie używałem latarki, by nikt z kurdyjskich wiosek mnie nie zauważył. Gdyby tak się stało mogło być niebezpiecznie, że im nie zapłaciłem i chodzę po Araracie. W pewnym momencie lód się pode mną załamał i wpadłem do dziury wypełnionej wodą. Z plecakiem. Gdy wydostałem się na zewnątrz musiałem przetrwać jakoś noc. Wszystko miałem całkowicie przemoczone. A rano okazało się, że tak naprawdę wpadłem do kałuży. Tylko w jednym miejscu była głębsza. Tam gdzie akurat wpadłem. Gdybym szedł kilka kroków w lewo albo w prawo, to by się nie zdarzyło.
G.G. Ile miałeś lat, gdy ostatni raz byłeś w górach najwyższych?
M.B. Byłem już staruszkiem po 60-tce kiedy wybrałem się na lodowiec Batura i Hispar w Karakorum oraz w Himalaje pod Nanga Parbat, by zrobić symboliczny grób Piotrkowi Kalmusowi. To było w latach 90-tych XX wieku, 10 lat po mojej trekkingowej wyprawie pod Everest.
G.G. Zakończyłeś karierę wspinaczkową, co uważasz za swój największych sukces?
M.B. Trawers Szachaur – Nadir Szach w Hindukuszu, to były dwa drugie wejścia na szczyty nowymi drogami. To jeżeli chodzi o góry najwyższe. W niższych będzie to Dychtau na Kaukazie (5205 m), wspinaczka północno-wschodnią ścianą, 2500 metrów, 3 noclegi. Były miejsca „szóstkowe”. To było trzecie przejście tej diretissimy (włoskie: „najprostsza” co należy tłumaczyć jako drogę wspinaczkową najbardziej zbliżoną do linii prostej od wierzchołka szczytu do podstawy ściany – przyp. G.G.). Był rok 1974, wprowadzałem wtedy w góry wysokie Krzyśka Wielickiego, Andrzeja Pawlika z Krakowa i Andrzeja Mierzejewskiego z Warszawy. To były początki tzw. ery „Łojantów”, którzy w Tarach poprowadzili wiele nowych dróg wspinaczkowych, część z nich przeniosła się z sukcesami w góry wysokie.
G.G. O największą porażkę także muszę zapytać?
M.B. Trawers kaukaskiej Uszby od strony południowej, od Swanetii, nie zrobiliśmy go. Nie trafiliśmy w drogę, miejscowi źle nam ją pokazali.
G.G. Nie żałujesz braku 8-tysięcznika na koncie?
M.B. Za wcześnie się urodziłem na 8-tysięczniki Za późno było na moje Himalaje. Byłem za stary, by załapać się na wyprawy Andrzeja Zawady. Gdy byłem na Nanga Parbat miałem ponad 50 lat.
G.G. Co nie zmienia faktu, że jesteś legendą polskiego himalaizmu. Jak to jest być legendą?
M.B. Żarty sobie stroisz. Jestem kawał h… h… historii polskiego himalaizmu (śmiech). Trzeba mieć cały czas dystans do siebie i do tego co robimy. Najważniejsze są nasze czyny.
G.G. Teraz odwieczne pytanie: czy da się pogodzić wspinaczkę z inną karierą zawodową?
M.B. Początkowo wydawało mi się, że tak, że można pogodzić wspinaczkę i karierę. Dzisiaj wiem, że jednak nie, bo w moim wypadku wyszło „nie pies nie wydra”. Doktor chemii ale nie profesor. Dobry alpinista ale nie wybitny. Tak wyszło. Jest albo to albo to – nie ma innego wyjścia. Chemia mnie pasjonowała, trochę było mi jej żal, by skupić się tylko na górach. Młodzież mnie lubiła. Wszyscy studenci poznają mnie do dzisiaj. Nie byłem łagodny, ale zawsze byłem sprawiedliwy. Pewnie dlatego.
G.G. Następne pytanie zabrzmi banalnie, ale żałujesz czegoś?
M.B. Gdyby człowiek wiedział pewne rzeczy wcześniej, można by inaczej pokierować życiem, ale nie żałuję niczego. Raczej wybrałem dobrze. Miałem trochę tego i tego.
G.G. Ktoś w Twojej rodzinie się jeszcze wspinał lub wspina?
M.B. Moją córkę Annę Marię od małego zabierałem w góry, jest aktywna, kocha góry, była na Kilimandżaro (5895 m) i Toubkalu (4167 m) w Atlasie Wysokim, ale góry całkowicie jej nie pochłonęły.
G.G. A żona?
M.B. Ewę poznałem w górach, jest ode mnie o cztery lata młodsza, miała ze mną ciężko gdy wyjeżdżałem. W 1965 roku gdy urodziła się córka spuściłem z tonu, obniżyłem poziom ryzyka. Stałem się bardziej odpowiedzialny. Żona się krzywiła na te moje wyjazdy, ale wiedziała, że to moja pasja. Gdy na Noszaku zginął Jerzy Potocki radio Wolna Europa informując o wypadku podało między innymi moje nazwisko, ale jako uczestnika wyprawy. Żona myślała, że jest już wdową. Też zawsze była związana ze sportem, grała w siatkówkę, trochę się wspinała.
G.G. Na kolejne pytanie znam Twoją odpowiedź, ale mimo to chciałbym żebyś o tym opowiedział. Dzisiaj, kiedy wielu wyrusza w skały albo w góry jedynie w celach promocyjnych i marketingowych, warto zapytać dlaczego Ty kilkadziesiąt lat temu zająłeś się wspinaczką?
M.B. Dla swojej własnej satysfakcji, nie po to by błyszczeć. To była moja pasja. Często szkoliłem za darmo. Tego dzisiaj się praktycznie już nie spotyka (Marian był instruktorem wspinaczki przez 54 lata, od 1954 roku do końca 2008 roku – przyp. G.G.). Ale rozumiem, że dla innych błyszczenie jest szansą na znalezienie sponsora.
G.G. Czy utkwiło Ci w pamięci jakieś nazwisko, o którym mógłbyś powiedzieć, że był wybitnie wspinaczkowo utalentowany a świadomość jego istnienia nie przebiła się do szerszej świadomości?
M.B. Mirek Dąsal, „Falco”. To był fantastyczny talent, nie miał szczęścia, zginął. Dzisiaj mało kto o nim pamięta.
G.G. Dobrze mu szło pisanie. Książka-dziennik „Falco” Dąsala – „Każdemu Jego Everest” – zrobiła na mnie duże wrażenie, gdy przeczytałem ją pierwszy raz jako nastolatek. Do dzisiaj to ważna pozycja w mojej bibliotece.
M.B. To powinna być jedna z obowiązkowych lektur każdego, kto myśli o wspinaczce w górach wysokich.
G.G. A kiedy Ty wydasz swoją? Twój życiorys to znaczny fragment złotej ery polskiego himalaizmu, jej początków. Książka o tych czasach byłaby bardzo cenną pozycją.
M.B. Kilka razy dostałem propozycję napisania książki. Może się za to w końcu wezmę. Mam dokładne notatki z wypraw, dzień po dniu.
G.G. To zanim ją napiszesz poleciłbyś jeszcze jakieś pozycje książkowe?
M.B. „Miejsce przy stole” Andrzeja Wilczkowskiego – obowiązkowa książka dla tych co chcą się wspinać. Wilczkowski opisał w niej pokolenie wspinaczy powojennych, w tym zasady panujące wewnątrz środowiska. „Zwyciężyć znaczy przeżyć” Alka Lwowa, Jan Długosz, który miał przezwisko „Palant”, wydał zbiór opowiadań „Komin Pokutników”. Jan i Małgorzata Kiełkowscy – monografie górskie i „Wielką Encyklopedię Gór i Alpinizmu”, tom VI poświęcony jest ludziom gór. Ciekawa jest również sześciotomowa kolekcja „Polskie Himalaje” na którą składają się książki i płyty DVD (autorem jest Janusz Kurczab – przyp. G.G.).
G.G. W wielu artykułach prasowych i książkach można zobaczyć Twoje zdjęcia.
M.B. Zawsze lubiłem je robić, kiedyś sam wywoływałem, dzisiaj korzystam z techniki cyfrowej.
G.G. Obecnie, każdy bez problemów może pojechać w dowolne góry, pod warunkiem, że ma pieniądze i czas. A jak było kiedyś?
M.B. Nie można było wyjechać w góry prywatnie, trzeba było być zrzeszonym w klubie, by dostać paszport (Marian Bała jest członkiem Klubu Wysokogórskiego w Krakowie – przyp. G.G.).
G.G. Gdy jestem w górach wysokich obserwuję, że większość wspinających się to zlepek indywidualności, którzy od czasu do czasu łączą siły w jednostkowym projekcie. Ale i tak każdy myśli tylko o sobie. Kiedyś też tak było?
M.B. Nie. Było zupełnie inaczej. Znaliśmy się, przyjaźnili, spotykali w klubie, na krótszych i dłuższych wspinaczkach. Nierzadko razem pracowaliśmy, chodziliśmy wspólnie na piwo, czy przesiadywaliśmy w schroniskach górskich. Na wyprawy jeździliśmy jako grupa. Do dzisiaj zostało mi sporo przyjaźni z czasów wspinaczki. Byliśmy wspólnotą, nie tylko podczas wspinaczek. Starsi, na przykład „Pokutnicy”, było ich pięciu czy sześciu, w skałach szkolili grupy. W Klubie Wysokogórskim w Krakowie mamy Klub Seniora, spotykamy się, jeździmy w góry czasami. Nasze kontakty były i są serdeczne. Nieraz zajmujemy całe schronisko. Na przykład robimy spotkania seniorów w schronisku nad Morskim Okiem. Znam ludzi z różnych pokoleń wspinaczkowych („Pokutnicy” – wybitni wspinacze w skałach, działali w latach 30 – 50-tych XX wieku, związani byli z krakowskim środowiskiem górskim, nazwa ma pochodzić od ciężkiego i „dzwoniącego” sprzętu wspinaczkowego, którego używali – przyp. G.G.).
G.G. Bywasz jeszcze w górach wyższych od Tatr?
M.B. We wrześniu 2013 roku z przyjaciółmi, w trójkę, byliśmy w Szwajcarii, pochodziliśmy po lodowcach. Razem mięliśmy ponad 250 lat. Może w tym roku też uda nam się ruszyć na lodowce. Dajemy jeszcze radę.
G.G. Bardzo dziękuję za rozmowę, ale może chodźmy na peron, bo pociąg Ci ucieknie.
M.B. Rzeczywiście.
Z Marianem Bałą spotkałem się 9 marca 2014 roku na rozdaniu Kolosów, pisząc najogólniej: nagród podróżniczych. To była 16-ta edycja Ogólnopolskich Spotkań Podróżników, Żeglarzy i Alpinistów. Rozmowę rozpoczęliśmy jeszcze w hali sportowo-widowiskowej „Gdynia Arena”, potem kontynuowaliśmy w kawiarni w centrum Gdyni, a następnie w poczekalni dworca kolejowego. Nie była nam wstanie przeszkodzić okropnie bucząca maszyna czyszcząca, natrętnie jeżdżąca obok nas, ani pijany mężczyzna, któremu przeszkadzała nasza ożywiona rozmowa. Ostatnią jej część, w formie wywiadu, spisałem na kartkach, na kolanie. Marian na pociąg do Krakowa zdążył.
Na zdjęciach: z Marianem Bałą na Kolosach 2014 w Gdyni (autorem zdjęcia jest Marek Roslan), na pozostałych zdjęciach - w tym zamieszczonych w wywiadzie - Marian Bała jako instruktor w skałkach podkrakowskich w 2008 roku i na dworcu kolejowym w Gdyni.
Error