Po nieprzespanej nocy, nad ranem opuściłem Meksyk, by po sześciu godzinach z groszami lądować w kanadyjskim Vancouver. Mexico City czeka na nowe ogromne lotnisko poza miastem, a ja lecąc zawsze się zastanawiam, czemu tak wolno. Sto lat funkcjonowania lotnictwa cywilnego, a od kilkudziesięciu lat prędkości lotów nie za bardzo się zmieniają. Okolice tysiąca kilometrów na godzinę to strasznie wolno. Marnuję co roku mnóstwo czasu siedząc w blaszanych puszkach dziesięć kilometrów nad ziemią. Chcę szybciej!
Upały zamieniłem na przedwiośnie, w kolejne dni planowałem się przenieść do srogiej zimy. Wpierw jednak musiałem opuścić lotnisko w Vancouver, a to nie było proste. Chyba z kilometr pokrętnymi korytarzami szedłem do lotniskowego przejścia zagranicznego. Zastanawiając się, czy aby w jego projektowaniu nie brali udziału architekci od dworca autobusowego w Puebla w Meksyku. Jak to jest, że niektóre lotniska, nieraz wielokrotnie większe od tego w Vancouver, są tak zaprojektowane, że wszędzie jest blisko, szybko, łatwo. Są przyjazne pasażerowi, a zwłaszcza przy długich podróżach, lotach i wielu przesiadkach, to cenne. A inne, to udręka. Lotnisko nie musi być ładne ani efektowne, ma być funkcjonalne i przyjazne pasażerom.
Stanąłem w długiej kolejce. Nie bardzo chciała się przesuwać. Dlaczego, dowiedziałem się godzinę później. Na przesłuchaniu u pracownicy straży granicznej. 10 minut pytań, coraz głupszych. Po co przyjechałem do Kanady, na jak długo, dlaczego na jeden dzień, dlaczego nie poleciałem do Seattle, skoro tam zmierzam? Czemu do Vancouver, tutaj nic nie ma? Gdzie pracuję, ile mam gotówki, ile mam pieniędzy na kontach, ile zarabiam, czemu w lutym a nie w lipcu przyleciałem? Dlaczego podróżuję od prawie 4-ch miesięcy? Co robiłem w styczniu w Chile? Skąd miałem pieniądze na podróż. Jaką linią przyleciałem do Vancouver? Co będę robił w Vancouver? Czym dojadę do Seattle? Co będę robił w USA? I tak dalej.
Początkowo grzecznie odpowiadałem, ale mi przeszło. I z każdym pytaniem byłem coraz bardziej nieprzyjemny. W myśl zasady - głupie pytania, głupie odpowiedzi. Lata doświadczeń nauczyły mnie, że jak jestem miły dla urzędników, to nic załatwić nie mogę albo to trwa. Jak jestem niesympatyczny, drę mordę, to wszystko załatwione jest szybko i po mojej myśli. Nie rozumiem tego, ale dostosowuję się do panujących zwyczajów. Od momentu, gdy zmieniłem nastawienie i stałem się nieprzyjemny, przesłuchanie skończyło się w minutę, po wcześniejszych dziewięciu. Na pytanie skąd miałem pieniądze, odpowiedziałem - nie ukradłem. Ile mam pieniędzy - wystarczająco. Dlaczego przyjechałem do Kanady na jeden dzień - bo tak sobie wymyśliłem. Co będę robił tutaj - pójdę do informacji turystycznej, wtedy będę wiedział. Co będę robił w USA - czy ja przyleciałem do Kanady, czy do USA? - kobieta nie kontynuowała tematu. Dlaczego podróżuję od 4 miesięcy - bo taką mam ochotę. Co robiłem w styczniu w Chile - różne rzeczy. Na koniec celniczka poprosiła mnie bym pokazał wszystkie bilety, mojej całej podróży, od połowy listopada. Wybuchnąłem śmiechem, nie mogłem się powstrzymać, i rozbawiony powiedziałem - nie było Ciebie ze mną, więc nie miał kto nosić tych biletów, dlatego przepraszam, ale wyrzuciłem. Kobieta zrozumiała, że moja cierpliwość dla jej pytań się kończy. Ostatnie pytanie, czy mam jakiś bilet potwierdzający, że opuszczę Północną Amerykę? Byłem przygotowany, zerknęła i wbiła pieczątkę do paszportu. Dotarłem do taśmy bagażowej, po której jeździł mój plecak. Ledwo go zdjąłem, podeszło dwóch celników. Po hali z taśmami chodziło dużo takich lotnych patroli i co chwilę kogoś zatrzymywali, by zadawać te same pytania. Usłyszeli te same odpowiedzi. Po ponad pięciu minutach nie wytrzymałem i powiedziałem - zadajecie mi te same pytania co koleżanka przed chwilą, macie jeszcze więcej takich głupich pytań? Panowie spojrzeli na siebie i powiedzieli, możesz iść. To nadal nie był koniec, bo kolejne przesłuchanie nastąpiło w strefie kontroli celnej, dwadzieścia sekund później. Znowu te same pytania. Z fazy irytacji, wpadłem w wesoły nastrój. I odpowiadając, śmiałem się. Kobieta nie wytrzymała i zapytała mnie, co mnie tak bawi? Usłyszała: wy, jeszcze nikt nigdy nie zadawał mi tylu głupich pytań i to trzeci raz w ostatnich trzydziestu minutach (a w paszporcie, który przeglądali, pieczątki z połowy świata). Kolega się roześmiał, ale kobieta poważnie, że tak muszą, to ich obowiązek. Ale już o nic nie pytała, zabrała formularz celny i mogłem wejść do ogólnodostępnej hali terminala. Międzypaństwowe granice przekraczałem kilkaset razy, w 70 krajach, ale jeszcze nikt nigdzie mnie tak nie wymaglował. Na lotnisku spędziłem ponad 2 godziny - mój życiowy rekord po przylocie. W tych okolicznościach, napisy na tablicach w strefie odprawy granicznej - WITAMY W KANADZIE - brzmiały groteskowo. Bo miłe powitanie to nie było. Rozumiem, że bronią się przed emigrantami zarobkowymi, ale przesadzają. Skądinąd, w samolocie byli prawie sami Meksykanie, rozmawiałem z kilkoma, wszyscy mieli kanadyjskie wizy pracownicze.
Pierwsze wrażenie, gdy odwiedza sie jakiś kraj, zostaje na długo w pamięci. I te o Kanadzie w mojej pamięci nie jest dobre. Tego nie zmienią napisy - witamy w Kanadzie. Dużo lepiej, gdy napisów brak, a kraj jest przyjazny turystom i gdy człowieka z biednej Polski nie traktuje się z góry jako prawdopodobnego emigranta zarobkowego, którego nie można wpuścić do kraju klonowego liścia. Po tej historii dużo lepiej rozumiem, co wydarzyło sie na lotnisku w Vancouver w 2007 roku. Wtedy kanadyjska policja zabiła na tymże lotnisku Roberta Dziekańskiego. Świadomie używam słowa: "zabójstwo", bo gdy z premedytacją używa się wobec bezbronnego człowieka broni, która może zabić, nie można mówić o nieszczęśliwym wypadku ani o nieumyślnej śmierci. Nie potrzeba wielkiej wyobraźni, by w sytuacji, gdy samotny Dziekański, który nie złamał prawa, był bezbronny, na obcym lotnisku nie znając języka, a na przeciwko miał czterech uzbrojonych funkcjonariuszy ze śmiercionośną bronią, dojść do wniosku, że kanadyjska policja używając jej bez powodu, liczyła się ze śmiercią Dziekańskiego.
Oto fragment informacji o tym wydarzeniu z WIKIPEDII:
13 października 2007 na lotnisko w Vancouver przybył nieznający języka angielskiego, 40-letni, polski pracownik budowlany – Robert Dziekański. 14 października, po 10 godzinach pobytu na lotnisku i braku możliwości porozumienia się z personelem, przez swoje zachowanie, wzbudził zainteresowanie pracowników ochrony, którzy wezwali policję. Robert Dziekański na widok policji przestał się awanturować, a nawet unosił ręce w geście bezbronności. Przeszedł z kanadyjską policją do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie został porażony paralizatorem typu "Taser" mimo, że nie stawiał oporu. W wyniku tych działań Robert Dziekański zmarł. Wobec funkcjonariuszy nie wyciągnięto konsekwencji karnych. Jego matka, w hali przylotów, przez cały ten czas próbowała się czegoś dowiedzieć o swym synu. Nie uzyskała jednak żadnych informacji lub dowiedziała się mylnie, że nie przyleciał tym samolotem.
Wyjaśnienia policji
Zdaniem policji (co częściowo potwierdza film nagrany za pomocą telefonu komórkowego przez jednego ze świadków zdarzenia) Człowiek ten miał rzucać krzesłami i strącić z biurka pracownika lotniska komputer.
Film dostępny jest na Youtube, te krzesła to tak naprawdę niewielki drewniany stołek. Ani stołka ani komputera nie kierował w stosunku do ludzi, tylko bezradny i sfrustrowany rzucił na podłogę. Gdy przyszła policja, był spokojny, podniósł ręce do góry. Policja wcześniej otrzymała od ochrony informację, że nie mówi po angielsku, słychać to na filmie. Podeszli do niego i bez pardonu zaatakowali paralizatorem. Dziekański zwija się z bólu na podłodze, policjanci dociskają go do ziemi, chcąc związać mu ręce i nogi, po kilku chwilach przestaje się ruszać. Na filmie widać również, że policjanci gdy stracił przytomność, nadal się nad nim pastwili, nie udzielając mu pomocy. Lotniskowi ochraniarze tylko się przyglądali.
Raport kanadyjskich służb granicznych
Z 12 stronicowego raportu kanadyjskich służb granicznych (CBSA) napisanego po incydencie wynika, że Robert Dziekański nie wykazywał żadnych przejawów agresji i współpracował z władzami. Raport został omówiony w kanadyjskiej prasie m.in. Vancouver Sun.
Relacje świadków zdarzenia
Sima Ashrafinia - naoczny świadek zdarzenia twierdzi, że zauważyła mężczyznę, który stał przed wejściem dla pasażerów. Nie mógł przejść przez drzwi, bo to przejście funkcjonuje tylko w jedną stronę. Był bardzo wzburzony i coś krzyczał – po rosyjsku, albo polsku, w każdym razie w jakimś wschodnioeuropejskim języku. Ktoś z obsługi lotniska prosił go, żeby przestał blokować drzwi, ale tamten najwyraźniej go nie rozumiał. Podeszłam do niego i próbowałam zagadnąć w kilku językach, po włosku, turecku, w farsi i w języku migowym. Ale mnie nie rozumiał.
Alex Currie, szefowa zmiany CBSA zeznała, że mężczyzna wyglądał na wycieńczonego, co nie jest niczym dziwnym po długim locie. Nie wydawał się mieć problemów ze zdrowiem i współpracował ze mną. Stwierdziła także, że Dziekański nie wykazywał żadnych objawów niezrównoważonego czy agresywnego zachowania.
Juliette van Agteren, która sprawdzała dokumenty Dziekańskiego, zeznała, że w żadnym momencie nie przejawiał żadnych zachowań, które mogłyby dawać powody do niepokoju.
Funkcjonariusz CBSA Adam Chapin oświadczył, że Polak wyglądał na wyraźnie zmęczonego, włosy miał nieuczesane, a koszulę wyciągniętą ze spodni. Podkreślił również, że Dziekański nie był ani wrogi, ani agresywny.
(...)W 2008 rozpoczęło się dochodzenie kierowane przez sędziego Braidwooda, zakończone raportem.
Braidwood uznał użycie paralizatora wobec Dziekańskiego za nieuzasadnione, a działania policjantów z RCMP (Royal Canadian Mounted Police - Kanadyjskiej Królewskiej Policji Konnej) za zbyt pośpieszne.
Ponadto funkcjonariusze biorący udział w zdarzeniu zostali skazani przez sąd za składanie fałszywych zeznań. W 2010 roku doszło do ugody pomiędzy matką Dziekańskiego a RCMP, która ponadto pierwszy raz w historii dokonała oficjalnych przeprosin. Ale niewinny człowiek - NIE ŻYJE, a sprawcy tak naprawdę nie ponieśli żadnych karnych konsekwencji za to, co wybitnie źle świadczy o kanadyjskim wymiarze (nie)sprawiedliwości. Odniosłem wrażenie, że na lotnisku w Vancouver niewiele się zmieniło. Panuje atmosfera nieprzyjemna w strefie od kontroli granicznej do kontroli celnej. Dużo uzbrojonej po zęby policji i straży granicznej. Łapanki podróżnych, nie byłem jedynym wyróżnionym. Przygnębiająca atmosfera. Jak z filmów z czasów Zimnej Wojny, na których pokazują przejścia graniczne pomiędzy Zachodem a Wschodem, gdzie każdy przekraczający może być wrogim agentem albo sabotażystą. Nie dziwię się, że ktoś nie znający angielskiego, może nie wytrzymać natłoku pytań i tej atmosfery, a nawet stać się agresywny. Bo to nie są cywilizowane standardy witania podróżnych. Praktycznie niespotykane nigdzie na świecie.
Ale jestem w Kanadzie, łaskawie mnie wpuszczono. Jak ja się za to wam odwdzięczę, że pozwoliliście mi wydać u siebie trochę pieniędzy? Na początek 9 dolarów (1CAD = ok. 3zł) na tzw. sky train do centrum Vancouver. W centrum biegnie jednak nie nad, tylko pod ziemią. Wspaniała pogoda zachęcała na spacer po mieście. Vancouver jak i pobliskie Seattle słyną z częstych mgieł i zachmurzenia, stąd bezchmurne niebo cieszyło. Nie miałem czasu na szukanie hostelu, poszedłem do pierwszego lepszego, trafiając na Hi-Vancouver Downtown hostel. To nie był dobry wybór. Marna jakość pod każdym względem, najtańszy pokój blisko 40CAD. Meksykańskie hostele za jedną trzeciej tej ceny oferują dużo wyższy standard. Nieważne, jedną noc można spędzić gdziekolwiek. Zrzuciłem plecak i na miasto, w tym po bilety do Seattle. Około 10 stopni Celsjusza, czułem zbliżającą się wiosnę, niektóre drzewa już kwitły. Ale szczyty na horyzoncie pokrywał śnieg.
Najpiękniejsze miasta mamy w Europie, ale te kanadyjskie i amerykańskie są ciekawe ze względu na inny styl. Trochę monumentalnych gmachów i setki, tysiące, szklanych wieżowców. W Vancouver ograniczanych pod względem wysokości.
Już po kilku minutach czułem, że znalazłem się w kraju zamożnym i zadbanym, ale czy lepszym od innych? Bardzo przyjemnie było w licznych parkach i nad zatokami. Na końcu False Creek efektownie prezentuje się okrągła kopuła Muzeum Nauki. Niedaleko stąd do dworca autobusowego i kolejowego w potężnym gmachu. Bilet autobusowy do Seattle kosztował prawie 50CAD, odjazd 5:30, następny był dopiero o 11:30. Śródmieście znajduje się na wzgórzu i kończy się u brzegów Vancouver Harbour. Po drodze przechodziłem przez Chinatown. Dla połowy mieszkańców Vancouver, miasto liczy ponad 600tys. mieszk., angielski nie jest ojczystym językiem. Francuski również nie, bo jak wiadomo Kanada jest krajem dwujęzycznym, w części mówi się po angielsku, w części po francusku(w lokalnej wersji). Połowę Vancouver stanowią emigranci - Chińczycy, Latynosi, ludność z Półwyspu Indyjskiego i okolic, Filipińczycy, ludność z krajów arabskich. Niedługo będzie ich więcej niż rodowitych mieszkańców, czyli takich którzy co najmniej od trzech pokoleń tam żyją. Tego typu miejsc na świecie jest coraz więcej. Gdy niektóre z nich zdominuje jedna nacja albo religia, może wywieszą flagi kraju swojego pochodzenia i stwierdzą, że to już nie Kanada, Wielka Brytania, Francja, Niemcy czy USA, tylko terytorium, skąd wywodzą się ich korzenie. Takie historie mogą zdarzyć sie jeszcze w XXI wieku. Momentami w Vancouver, i to nie w Chinatown, miałem wrażenie, że jestem w Azji, a nie w Ameryce Północnej. Prawie wszyscy ludzie na ulicach mięli azjatyckie rysy.
W każdym anglosaskim kraju, w dużym mieście, w centrum, jest rejon mało sympatyczny, chociaż ciekawy socjologicznie. Nie inaczej jest w Vancouver. Jest to strefa bezdomnych, ludzi z nałogami, drobnych przestępców, ludzi którzy wyszli z więzienia, ludzi chorych psychicznie, których państwo pozostawiło samych sobie. Stoją na ulicach, sprzedają czasami rupiecie lub rzeczy (nie)wiadomego pochodzenia. Na chodnikach walają się zużyte strzykawki i ludzkie kupy. Zapach moczu, śmieci i mnóstwo "zakazanych twarzy". Jedni tylko stoją, inni w grupkach rozmawiają paląc trawkę, jeszcze inni chodzą i mówią do siebie albo krzyczą. Kolejni leżą na chodnikach. Dominowali lokalni, emigranci byli w mniejszości. Jako miłośnik kina science-fiction, podczas spaceru w tym rejonie nasunęły mi się skojarzenia z obrazami z takich filmów jak: World War Z, Dystrykt 9 czy Mad Max. Smutny obrazek. Bogate państwo, zamożni ludzie, szklane wieżowce i liczba przybywających ludzi, wykluczona ze społeczeństwa, tworząca własne, alternatywne. Zupełnie inne.
W Vancouver trudno szukać architektonicznych perełek, chociaż coś ciekawego sie znajdzie. Całość centrum, pełnego średnio wysokich wieżowców tworzy klimat tego miejsca, a serce znajduje się przy nadbrzeżu zatoki. Tam są restauracje, deptak, hotele i apartamentowce. Można wykupić wycieczki, w tym rejs na oglądanie wielorybów, czy lot nad miastem i okolicą niewielkim samolotem startującym z wody. Obrzeża miasta oferują górskie atrakcje, jak kolejka linowa, czy wiszące mosty. Poza tym w centrum znajduje się ciekawy parowy zegar.
Najsłynniejszym obrazkiem z Vancouver jest wieczorna ściana wieżowców górująca nad Vancouver Harbour (Salish Sea). Wieczorny spacer potwierdził, że to atrakcyjny widok. Generalnie miasto wydaje się bardzo przyjemne do życia, sąsiaduje ze wspaniałą naturą, lokalne lotnisko oferuje mnóstwo lotów. W 2010 roku w mieście i okolicach odbyły się zimowe Igrzyska Olimpijskie.
Cała aglomeracja liczy dobre ponad 2mln mieszkańców, ale miasto nie jest stolicą prowincji Kolumbia Brytyjska, w której się znajduje, jest nią nieodległe miasto Victoria na wyspie Vancouver. Podczas wyprawy, konsekwentnie od Chile trzymałem się zachodniego wybrzeża Pacyfiku, czasami trochę odbijając w głąb lądu, a w Meksyku bardziej niż trochę, no i była jeszcze Wyspa Wielkanocna. Ale zachodnia linia podróży została utrzymana. W Vancouver zanotowałem dwie skrajne współrzędne geograficzne wyprawy. Najbardziej wysunięte miejsce na północ (49°30 stopień szerokości geograficznej północnej) i najbardziej wysunięte miejsce na zachód (123°20 stopień długości geograficznej zachodniej).
Po krótkim pobycie w Vancouver, 24 lutego po czwartej rano ruszyłem w kilkukilometrową podróż na dworzec autobusowy. Pasażerów wielu nie było, oprócz mnie para Niemek i para Japończyków, dopiero na terenie USA przybyło kilku lokalnych pasażerów. Na przejściu granicznym poszło sprawnie, ale pomogła z pewnością kanadyjska pieczątka. Oba kraje współpracują ze sobą pod względem granicznym. Padło kilka pytań, po co przyjechałem, gdzie pracuję, ile mam pieniędzy, o stan cywilny (2 minuty). Skanowanie linii papilarnych, zdjęcie twarzy. Zapłaciłem 6 dolarów opłaty, nie licząc niemałych kosztów uzyskania amerykańskiej wizy (na szczęście jest na 10 lat). Zresztą Kanada też wprowadza pewien obowiązek od 15 marca 2016, trzeba będzie uzyskać elektroniczną autoryzację, tzw. ETA i uiścić opłatę 7CAD. Autoryzacja ma być ważna przez 5 lat. Jest trochę wyjątków, np. gdy wjeżdżamy drogą lądową z terenu USA. USA też ma taki wymóg dla ruchu bezwizowego - w skrócie nazywa się ESTA. Takie prawo mają, oprócz obywateli oczywistych krajów jak UK, Australia, Japonia czy Niemcy, takie kraje jak Chile, Brunei, Taiwan, Słowacja, Słowenia, Czechy, Węgry, Litwa, Łotwa i Estonia.
Na przejściu granicznym zaobserwowałem kolejny raz pewne socjologiczne zjawisko. Czarnoskórzy na ulicach często są bardzo na luzie, w poruszaniu się, mówieniu, zachowaniu. Mają flow, feeling, gestykulują, rapują. Ale diametralnie się zmieniają, gdy dostają funkcję urzędniczą. Z ludzi na luzie, stają się skrajnie poważni, zasadniczy, chcący pokazać, że mają władzę. I tak było tym razem. Czarnoskóry strażnik graniczny nie był nieuprzejmy, czy nieprofesjonalny, ale przesadnie zasadniczy, wprowadzał atmosferę przesadzonej powagi. Jego kolega, biały człowiek, był na luzie, uśmiechnięty, nawet żartował i był dużo szybszy we wpuszczaniu ludzi na teren USA. Na lotnisku w Vancouver kobiety, które ustawiały w kolejce do odprawy granicznej, wydawały dyspozycje jak przygotować paszport, urzędowe formularze, podobna sytuacja. Azjatka na luzie, spokojnie tłumaczyła, chociaż angielskim z bardzo silnym azjatyckim akcentem(czasami ciężko zrozumieć). Czarnoskóra pracownica, krzyczała, rządziła, wydawała rozkazy, straszyła, przestawiała ludzi o krok w lewo, krok do przodu, niewiadomo po co? Wyraźnie było widać, że ta quasi-władza, sprawia jej wielką przyjemność. Takie obrazki widziałem w życiu wielokrotnie. Wolę czarnoskórych na luzie.
Z Vancouver do Seattle drogą nr 5 jest około 230km. Autobus z postojami pokonał tą drogę w blisko 5 godzin. Dzięki wczesnemu przyjazdowi, miałem 3 godziny na spacer. Tak jak mało kto słyszał o Victorii, stolicy Kolumbii Brytyjskiej, w przeciwieństwie do Vancouver, tak samo jest ze stanem Waszyngton. Seattle nie jest jego stolicą, tylko pobliskie małe miasteczko - Olympia. Dużą grupę etniczną stanowią Latynosi (prawie wyłącznie z Meksyku), liczne lokalne radia nadają w języku hiszpańskim. Często pracują na stacjach benzynowych w okolicy Seattle, rozmawiałem z nimi po hiszpańsku. Sporo jest także azjatów. Na przykład prawie wszystkie taksówki yellow cab koło międzynarodowego lotniska Seatac, prowadzą Hindusi. Nazwa Seattle to przekształcone imię lokalnego indiańskiego wodza, mieszka tutaj około 700 tys. ludzi, a w całej aglomeracji prawie 4mln. Położone jest na wzgórzach nad Pacyfikiem, na bagiennym terenie, stąd problem osiadania budynków.
Seattle przez wiele lat było siedzibą Boeinga, ale główną siedzibę przeniósł do Chicago. Na przedmieściach siedzibę ma Microsfot. Tutaj narodziły się tak znane marki jak Starbucks, Amazon i UPC. Urodził się Jimi Hendrix, powstały takie zespoły jak Nirvana, Soundgarden i Pearl Jam. Seattle jest miejscem akcji wielu filmów, że wspomnę tylko: Bezsenność w Seattle i całkiem młodą produkcję - 50 twarzy Greya. Jednym z miast partnerskich jest Gdynia i to od 1993 roku.
Autobusem dotarłem w okolice stadionu Centurylink Field, gdzie firma autobusowa posiada swój niewielki terminal. Chciałem zostawić bagaż, lecz odpowiedź pracownicy była zaskakująca. Bagaż zostawić mogą tylko pasażerowie, którzy wyjeżdżają ze Seattle, a nie ci którzy przyjechali, opłata 8USD. W okolicy żadnej alternatywy dla zostawienia bagażu. Amerykanie nie chcą moich pieniędzy, nie chcą zarabiać - niemożliwe! Poszedłem do biura bagażowego, słysząc to samo, ale udało mi się przekonać pracownika, by wziął łaskawie 8 dolców za trzygodzinne przechowanie bagażu. Pierwszy raz w życiu miałem problem zostawić bagaż w przechowalni bagażu. Człowiek przez całe życie zaskakiwany jest w sytuacjach, które wydają się, że nie mogą zaskoczyć.
Kolejką miejską, która jest trochę pociągiem, tramwajem i metrem, dotarłem do centrum na podziemną stację. Seattle okazało się bardzo nijakim miastem. Dużo wysokich wieżowców do blisko 300 metrów, miasto w zamożnym kraju i tyle. Co nie zmienia tego, że na ulicach jest dużo bezdomnych, dziwnych typków, ludzi chorych psychicznie, pozbawionych opieki medycznej.
Byłem na nadbrzeżu, gdzie młyńskie koło, a obok trzypoziomowa droga, dotarłem również do słynnej wieży - Space Needle (184m wys.). Symbol miasta. Pogoda dopisywała. Większe wrażenie zrobiła jednak na mnie architektura muzeum EMP, którego budynek przecina jedna z linii sky train`a. Zaprojektował je Frank O. Gehry, urodzony w Toronto, w amerykańskiej rodzinie, o polsko-żydowskich korzeniach. Ów słynny architekt, najbardziej jest znany chyba z bryły Muzeum Guggenheima w Bilbao. Zresztą EMP jest podobne. Poświęcone współczesnej kulturze popularnej, z mocnym działem eksponatów z filmów science fiction. Muzeum współzakładał Pul Allen, współzałożyciel Microsoftu. Po sąsiedzku jest jeszcze kilka innych ciekawych obiektów.
Po odebraniu bagażu, tą samą linią kolejki miejskiej dotarłem na lotnisko, niedaleko którego miałem odebrać o 18:00 samochód. Auto zarezerwowałem przez Expedię. Tego typu strony z tanimi ofertami - biletów, wynajmu, hoteli, wakacji itp. są bardzo użyteczne, ale mają wpadki. Dlatego z kilkugodzinnym wyprzedzeniem zacząłem szukać auta i była to najmądrzejsza moja decyzja tego dnia. Zazwyczaj wypożyczalnie mają swoje punkty i auta do odbioru na lotnisku. Expedia wskazała lotnisko Seatac (Seattle-Tacoma), ale adres wg Google Maps wskazywał miejsce jakieś 4km od niego. Planowałem dostać się tam taksówką. Jednak na lotnisku okazało się, że wypożyczalnie aut mają swoją siedzibę w specjalnie wybudowanym terminalu kawałek od lotniska, gdzie dowozi bezpłatny autobus. Pomyślałem, że może to są właśnie te moje 4km. Auto brałem z Hertza, dużej firmy. Na miejscu okazało się, że to zły adres. Był tam Hertz, ale nie ten. Pracownik był zdziwiony ceną na moim wydruku, powiedział, że tyle co ja płacę za 8 dni, on bierze za dwa. Pozostało wrócić do pomysłu z taksówką, tylko akurat na potężnym terminalu wypożyczalni aut nie było żadnej. Na szczęście, niedaleko miały swój parking taksówki Yellow Cab. Poszedłem tam z moimi plecakami. Sami Hindusi. Jeden zwiózł mnie pod wskazany adres, którego nie znał, ale miał GPS. Kurs kosztował 11USD. Adres był prawidłowy, lecz okazało się, że Expedia miała zły i jestem jej kolejną ofiarą. Moja wypożyczalnia Hertza mieściła się w Burien, miasteczku obok lotniska i obok Seattle. Pod adresem jaki podawała Expedia jest tylko parking Hertza, a nie miejsce gdzie wydaje się samochody. Dobre parę kilometrów do właściwego adresu podrzucił mnie pracownik Hertza. Wybiła 16:30, auta szukałem od blisko 15:00. Miałem je odebrać o 18:00, czyli dokładnie o tej godzinie, o której zamyka się Hertz w Burien. Gdybym zaczął szukać auta o 17:00, do Burien dotarłbym o 19:00 i auta nie odebrał. Straciłbym dzień, utknął z bagażami, pozostałoby szukać jakiegoś hotelu i dojechać do niego kolejną taksówką. A w drogich krajach hotele z marszu są po prostu drogie. Okazałoby się wtedy, że to co zaoszczędziłem dzięki Expedii, wydałem na taksówki i hotel. I pewnie Expedia w żadnej sposób, by mi tego nie zrekompensowała.
Auto które zamówiłem miało być autem kompaktowym. A podstawili mi toyotę yaris, 5-drzwiowy hatchback. Protestuję, ale w odpowiedzi słyszę, że yaris w Hertzu to kompakt. Ludzie, w Europie to małe miejskie autko, a w Stanach, słynących z wielkich aut, dajecie mi yarisa, twierdząc że to kompakt!? W ogóle próbowałem wypożyczyć kombi, bym mógł się wygodnie w aucie wyspać, ale nie mieli, tylko wielgaśne vany i pick up`y. I to żadna wypożyczalnia, którą przeglądałem nie miała modeli kombi. Chciałem wymienić auto, ale usłyszałem tradycyjne zniechęcające tłumaczenie, że dzisiaj już nie dadzą rady, bo wszystkie trochę większe auta są wypożyczone, zostały tylko te duże i dużo droższe. Co zrobić, dobrze że to nie sedan, który w USA też jest dostępny. Patrzę na opony, letnie, a jestem w stanie na szerokościach geograficznych podobnych do tych w Polsce, gdzie normalnie o tej porze roku panuje zima. Nie przyszło mi do głowy, że tak duża renomowana firma i to w tak wysoko rozwiniętym kraju, zaopatrzy mnie w zimie w opony letnie. Proszę o wymianę. Słyszę, że potrzebują dzień lub dwa na to. Na co ja, że w Polsce potrzebujemy na to 45minut. Ale my niestety jesteśmy w USA - pada odpowiedź. Niestety - przytakuję. Nie macie opon zimowych, miejskie małe autko nazywacie kompaktowym. Nawet w najbiedniejszym kraju Europy, w Mołdawii, wypożyczalnie oferują lepszy standard. Nie wiedziałem, że USA są gorsze od Mołdawii. Pracownik nie wie co odpowiedzieć. Nie mniej cena wynajmu była tak dobra, że nie miałem wyjścia. Pierwotnie wziąłem auto na 8 dni (dób), potem jeszcze telefonicznie przedłużyłem o jedną, zapłaciłem za wszystko 300USD z niewielkim hakiem, w tym biorąc ubezpieczenia dodatkowe, bez nich było 100USD taniej. Ale warto zapłacić za dodatkowe ubezpieczenia i najlepiej by nie było potrzeby z nich skorzystać. Przykład. Za kilkupunktowy pakiet, w którym były koszty wymiany uszkodzonej opony zapłaciłem 7USD za dzień. Gdybym tego nie zrobił, a uszkodziłbym oponę, koszty holowania, wymiany dwóch opon, by były takie same, robocizna, to byłby koszt przekraczający 500USD, a w skrajnym wypadku nawet w rejonie 1000USD gdyby doszło jakieś ustawianie zbieżności, długa podróż lawetą, itp. Plus hotel do czasu naprawy, który obejmowało to ubezpieczenie.
Dostałem oczywiście auto z automatyczną skrzynią biegów, bo leniwym Amerykanom nie chce ich się zmieniać, wolą wpierniczać hamburgery mając wolną rękę. Do tego z tak zestrojonym hamulcem, że nawet lekkie naciśnięcie skutkowało pełną siłą hamowania. Z takim hamulcem auto można rozwalić w kilka minut, bo ktoś nam przywali w tyłek. Raziły strasznie niskiej jakości plastiki oraz pozostałe użyte materiały we wnętrzu, ponadto auto było wybrakowane. Nie miało regulacji lusterek zewnętrznych - żadnej. Wołam pracownika z pytaniem, gdzie jest elektroniczny przycisk sterowania. A on mi na to, że nie ma, mam sobie palcami naciskać szybki lusterka i ustawić. To jakieś jaja, ukryta kamera, czy co!? - myślę sobie. Pytam o okna, jest tylko jeden przycisk działający, otwierający okno kierowcy, przy pozostałych brak przycisków, brak ręcznego otwierania. Słyszę, że nie ma i nie można otworzyć innych okien samochodu. Niezłe dziadostwo dostałem. Co prawda pisało, że mam poduszkę w kierownicy i kurtynową poduszkę, ale czy tam była naprawdę? Silnik jakiś słaby, a automat działający masakrycznie. Na górskich drogach totalna porażka, silnik tylko wył jak opętany, a na śniegu w ogóle nie chciał automat wrzucić biegu. Od zawsze twierdzę, że tak jak auto z elektronicznie dodawanym napędem 4x4 nie jest prawdziwym autem terenowym, tak samo auto z automatyczną skrzynią, nie jest prawdziwym autem. Kilka rzeczy jednak się sprawdziło - wygodne fotele, była prosta klimatyzacja, dotykowy ekran lcd i dobre głośniki. I auto było dosyć nowe, z 2015 roku, raczej nie miało się prawa popsuć. Miałem tylko kilka dni, ale w planie pokonanie 4000km.
Plusem też było tanie paliwo. Galon, czyli 3,8 litra, kosztował w tej części USA od 1,6 do 2USD za benzynę 87 oktanów, czyli adekwatną do mojego yarisa. W praktyce mniej niż 2zł, najczęściej litr mnie kosztował ok. 1,8zł. Dlatego w ogóle nie musiałem się przejmować kosztami paliwa, były bardzo nieduże. Tylko jeździć, ile się da. W Stanach najczęściej mają 3 rodzaje benzyn, 87, 89, 91 oktanów, kilka razy spotkałem się z 85 i 93-oktanową benzyną (benzyna czyli "gasoline", nie brytyjski "petrol"). Co istotne, na części stacji gdy płaci się kartą, benzyna kosztuje około 20 centów więcej za galon aniżeli gotówką. I na żadnej stacji nie można było zatankować, a potem zapłacić. Albo płatność kartą przy urządzeniu wydającym paliwo albo wpierw przedpłata na stacji w kasie, potem tankowanie. Oczywiście nie było problemu z odebraniem reszty, gdy zapłaciliśmy więcej niż pobraliśmy paliwa. A propos kart płatniczych, oni w USA głównie posługują się kredytowymi, nawet w regulaminie Hertza było, że płatność tylko kartą kredytową. My w Europie korzystamy głównie z debetowych. I nie miałem żadnego problemu z płatnościami debetówką, mimo że gdzieś pisało o kredytówce. W bankomatach też gdy pisało o wypłacie kartą kredytową (nigdy nie widziałem napisu debit), to tak naprawdę chodziło o każdy rodzaj karty. I jeszcze jedno, przy wynajmie auta blokowana jest pewna kwota jako kaucja, w moim przypadku 500USD, na wypadek jakichś zniszczeń w aucie. Zwracana, gdy auto oddaje się w takim stanie w jakim się odbierało. Nie zawsze i nie we wszystkich krajach blokowana jest kaucja na koncie w podobnych sytuacjach.
Tyle wieści z Vancouver i Seattle. W następnym wpisie wrócę do wulkanów. Zaraz po odebraniu auta ruszyłem ku Mt. St. Helens.
- NA ZDJĘCIACH:
- 1-18) VANCOUVER - m.in. śródmieście za dnia i w nocy, Muzeum Nauki, sklep w Chinatown, parowy zegar, Vancouver Harbour, kanadyjskie dolary,
- 19) w drodze do Seattle już po amerykańskiej stronie,
- 20-39) SEATTLE - m.in. stacje kolejki miejskiej(ta na zdjęciu nr 21 służy również autobusom), śródmieście i nadbrzeże, Space Needle, muzeum EMP, hot dog z parówką z mięsa hamburgerowego,
- 40-47) terminal wypożyczalni aut niedaleko lotniska Seatac oraz moja wybrakowana toyota yaris,
- 48) artykuł prasowy o nowych regulacjach dotyczących bezwizowego wjazdu do Kanady(ETA).
Error