28 maj, dzień 6. Z radością opuszczałem beznadziejne pole namiotowe w Skaftafell. Autobus do Vik i Myrdal miałem o 9:30, do pokonania 140km. W nocy minimalne temperatury wyniosły: +5°C w namiocie, +1°C na zewnątrz. Wstałem o 6:30, spokojnie spakowałem, zjadłem śniadanie. Nie czułem, że dzień wcześniej zdobyłem Hvannadalshnukur i ponad 14 godzin wędrowałem po górach. Autobusem kierował Andrzej. Ten sam, który mnie tutaj przywiózł. Ucieszyliśmy się ze spotkania, pogadaliśmy. Skaftafell żegnało mnie nienajlepszą pogodą. Na drodze pusto. W autobusie obok mnie tylko jeden pasażer, który wsiadł w Hofn. Czym bliżej Vik, tym coraz lepsza pogoda, sporo słońca. Na trasie, przejazdy przez pustynie wulkaniczne: Skeidararsandur i Myrdalssandur.
Na miejscu, ok. 11:30, spotkałem ponownie innego znajomego kierowcę autobusu - Łukasza i polkę pracującą w barze przy stacji benzynowej. Pogadaliśmy i poszedłem na pole namiotowe po drugiej stronie drogi, może z pięćset metrów od stacji benzynowej. Miałem nadzieję zastać lepsze warunki niż w Skaftafell, lecz pole było w remoncie. Nie skończyli przed sezonem. Według kartki z poprzedniego roku, kosztowało 1300 koron od osoby. Okrągły budynek campingu nie jest imponujący, sam teren również. Stało kilka camperów, ze trzy namioty. Również się rozbiłem, pod skałą z licznym wrzeszczącym ptactwem, które obesrało mi namiot. Płacić nie musiałem. Dostęp do wody znalazłem, do toalety chodziłem na stację,
Chociaż kusiło już nic nie robić tego dnia, zmobilizowałem się i postanowiłem dotrzeć do miejsca zwanego Dyrhólaey (Dyrholaey). Są tam efektowne klify i skały w morzu, niektóre z bramami. Wulkaniczna plaża, liczne ptactwo, w tym świetne miejsce do obserwacji maskonurów, najsłynniejszych islandzkich ptaków. Ślicznych i niezbyt smacznych, co przetestowałem rok wcześniej. Dyrholaey odwiedziłem przy poprzedniej bytności na wyspie, teraz chciałem rozszerzyć penetrację tego miejsca. Stanąłem przy jedynce obok stacji benzynowej. Dochodziła 15:00. Turyści nie bardzo chcieli mnie zabrać, ale zatrzymała się Islandka. Wysiadłem przy skrzyżowaniu z drogą 218. Stąd jest jeszcze 6 kilometrów. Sporo samochodów zmierzało tam gdzie ja, ale nikt nie chciał się zatrzymać. Ponad dziesięć aut z turystami, w 90-ciu procentach dwie osoby w środku, ale nie wykazywali chęci podwiezienia. Droga kończy się w Dyrholaey, nie mogli mieć wątpliwości, że zmierzam gdzieś indziej. Prawie w połowie drogi zatrzymała się para Szwajcarów w średnim wieku i podwieźli mnie do celu. Trzy godziny spędziłem w Dyrholaey. Spacerowałem po klifie, plażą (Kirkjufjara). Przyglądałem się skałom wulkanicznym, niewielkim grotom. Plaży Reynisfjara. Obserwowałem ocean ze sporymi falami. O ile rok wcześniej w sierpniu maskonurów nie brakowało, teraz nie mogłem wypatrzyć żadnego. W końcu poszukiwania zakończyłem sukcesem. Po wodzie pływały cztery maskonury, w oddali, w zagłębieniu klifu też wypatrzyłem jednego. Nie wróciły jeszcze w większej liczbie z zimowych wędrówek. Dobra pogoda oferowała imponujące panoramy, w tym na lodowiec Myrdalsjokull z wulkanem Katla. Rok wcześniej nie miałem tyle szczęścia.
Wróciłem na parking i nie dałem wielkiego wyboru parze Australijczyków, by mnie podwieźli. Chłopak zapytał swoją dziewczynę, czy się zgadza, przytaknęła. Jechali co prawda na Reykjavik i mogli mnie podrzucić jedynie do skrzyżowania z jedynką, ale lepsze to niż nic, zwłaszcza gdyby czekał mnie pieszy powrót do namiotu. Z Dyrholaey to jakieś 18 kilometrów. Stanąłem na skrzyżowaniu i machałem ręką. Liczne samochody jechały z Dyrholaey w kierunku Vik, ale kierowcy udawali, że mnie nie widzą. W 9 na 10 samochodach siedziały dwie osoby. Podobnie z autami jadącymi jedynką, z tymże mijał mnie jeden na pięć-dziesięć minut. Po pół godzinie, gdy minęło mnie dobre 20 samochodów i w głowie rodziła się decyzja o pieszej wędrówce, zatrzymał się camper z parą Hiszpanów. Jechali z Dyrholaey do Vik. Podwieźli mnie, a ja przyjrzałem się wnętrzu. Bardzo fajne warunki, wszystko co trzeba. Na off road taki wehikuł się nie nadaje, ale jako alternatywa dla osobówki, owszem. Chociaż może nie dla mnie, bo bardzo lubię spać w namiotach. Pewnie to nienormalne, ale mając do wyboru 5-gwiazdkowy hotel albo namiot, wolę namiot.
Po cichu liczyłem na zakupy w markecie, para Hiszpanów również. Spóźniliśmy się o ponad godzinę, minęła dziewiętnasta. W takim razie, zrobiłem sobie spacer po tej niewielkiej miejscowości, dotarłem na plażę. Podziwiałem tym razem od drugiej strony w stosunku do Dyrholaey skały w oceanie o nazwie Reynisdrangar (z plaży Vikurfjara). Do namiotu wróciłem w okolicach 22:00. Znowu nici z pozbywania się zupek i innych rzeczy w proszku. Jadłem inne produkty. Minimalne temperatury w nocy wyniosły: +4°C w namiocie i +1°C na zewnątrz.
29 maj, dzień 7. Śniadanie, pakowanie. Błękitne niebo, ale zimny bardzo mocny wiatr. Udałem się na autobus komunikacji publicznej firmy Straetó. Na krótsze odcinki autostop mi pasował, ale na dłuższe nie. Szkoda czasu na czekanie i łapanie. Islandia nie jest warta takiego zwiedzania, czytaj - marnowania czasu. Ponownie spotkałem Andrzeja, przyjechał z Hofn, Polkę z baru, a do Selfoss wiózł mnie Łukasz Wyruszyliśmy o 12:00, pogadaliśmy. Nie planuje powrotu do Polski. Po co? I do czego? Młody chłopak, ale z 9-letnim stażem tutaj, język islandzki opanował. Żona niedawno urodziła syna. Dobrze im w Islandii. Pytałem go o niedawny islandzki kryzys bankowy. Stwierdził, że jego skutki odczuli bogaci, zwykli ludzie nie. W nieruchomościach był zastój, ale znowu się dużo buduje. Przejechaliśmy obok wulkanów Katla i Eyjafjallajokull, wodospadów Skógafoss i Seljalandsfoss. Nieźle prezentowały się wyspy Vestmannaeyjar, które odwiedziłem rok wcześniej.
Po obudzeniu, planowałem dostać się do Reykjaviku, ale nie spieszyło mi się, stąd postanowiłem wysiąść w miejscu, które i tak planowałem odwiedzić. W Selfoss miałem przesiadkę, a niewiele później wysiadałem w Hveragerdi. Jak na Islandię w całkiem sporym miasteczku, ale znacznie mniejszym od Selfoss. Znalazłem pole namiotowe (1100 koron, 30zł, a za dojazd tutaj zapłaciłem 4800 koron, 130zł). Fajne, niewielkie, dosyć puste. Z pół otwartą kuchnią, w której znalazłem kartusze z gazem odpowiednie do mojego palnika. Pustawe, ale zawsze. Póki co, mogłem korzystać ze sprzętu w kuchni. Pole oferuje bezpłatny gorący prysznic, co cieszy. W drodze na pole zrobiłem zakupy w markecie sieci Bonus, oferującej najlepsze ceny w Islandii. Spokojnie się rozbiłem, zjadłem i po piętnastej ruszyłem na wycieczkę. Zacząłem od Geothermal Park, czyli ogrodzonego terenu z termalnymi źródłami i potokiem. Kiedyś park był bezpłatny teraz kosztuje 250 koron (7zł). W kafejce można kupić jajka i ugotować sobie w termalnej wodzie. Tak po prawdzie nie jest to zbyt atrakcyjne miejsce, za to Hveragerdi i okolice to jedne z najbardziej termalnych islandzkich terenów. Rejon systemu wulkanicznego Hengill. W okolicy są elektrownie geotermalne, szklarnie, domostwa mają gorącą wodę z termalnych źródeł, tak samo ogrzewanie.
Zajrzałem do niewielkiego parku i nad popularną wśród rybaków rzekę Varma z niewielkim wodospadem Reykjafoss. Dwójka chłopaków skakała z kaskady, na mój widok się uaktywnili, pozując do zdjęć. Ktoś się zdziwi, że pod koniec maja kąpali się w lodowatej górskiej rzece. Otóż nie. Rzeka dużo wyżej jest termalna, po drodze też zasilają ją termalne źródła, w tym niedaleko wodospadu. Więc miała z dziesięć stopni, może kilkanaście. Po drugiej stronie rzeki w stosunku do centrum znajduje się kąpielisko, w remoncie akurat. Ruszyłem do góry. Z pola namiotowego do miejsca mnie interesującego miałem siedem kilometrów. Co prawda zaczynał się pochmurny wieczór, lecz zmroku nie musiałem się spodziewać.
- Na zdjęciach:
- 1-5) Pustynie wulkaniczne i Vik & Myrdal.
- 6-25) Dyrhólaey i widok na lodowiec Myrdalsjokull z wulkanem Katla. Fot 21 i 22 - maskonury, fot. 23 prawdop. fulmar polarny.
- 26-27) Reynisdrangur.
- 28-32) Wulkan Eyjafjallajokull.
- 33) Wyspa Heimaey i miasto Vestmannaeyjar(archipelag ma taką samą nazwę).
- 34-44) Miasteczko Hveragerdi z Geothermal Park, rzeką Varma i wodospadem Reykjafoss.
Error