Miał być zwykły wypad na Etnę. Bardziej dla relaksu niż ambitnych celów. Sylwestrowo-Noworoczny. Przerodził się jednak w walkę o życie. Gdy piszę te słowa z trudem mogę pisać odmrożonymi palcami i tak potłuczoną prawą ręką, że nie mam siły nacisnąć włącznika światła w pokoju. Na pocieszenie mogę dodać, że inne części ciała bardziej oberwały. Pewnie jakiś zdawkowy wpis na blogu z tego wyjazdu by był. Lecz niezwykłe wydarzenia, skłaniają mnie do bardziej literackiego podejścia.
Na Sycylii można się znaleźć bardzo szybko. Od wyjścia z domu po czterech godzinach lądowałem w Katanii u stóp Etny. Przed przyjazdem na wyspie były temperatury plus 15-17 stopni Celsjusza w cieniu i świetna pogoda. Etna też prezentowała swoje bezchmurne oblicze, dlatego krótka erupcja ze wschodniej flanki i z Krateru Centralnego w dniach 24-26 grudnia była tak efektowna i dobrze widoczna.
Na mój przyjazd miało się ochłodzić. Lecz słońca miało być sporo. Erupcja się skończyła, ale w głowie była nadzieja, że może w Sylwestra będą naturalne fajerwerki. Planowałem 2-3 dni spędzić na Etnie, a resztę czasu powłóczyć się po okolicy. Tym bardziej, że niewielkie trzęsienie ziemi w rejonie wulkanu poczyniło nad wyraz poważne szkody.
30 grudnia 2018 wyruszyłem na Etnę z planem mojej standardowej marszruty. Rejon doliny del Bove, przejście przez kratery szczytowe i zejście na północną stronę. Od południa prezentowała się niemal jak w lecie, prawie zero śniegu. To zwiastowało, że będzie łatwiej niż planowałem. Ale góry nie zlekceważyłem. To w końcu ponad 3300m, na wyspie, samotny kolos. W takich miejscach pogoda potrafi być zdradliwa. Przygotowałem się na zimę do minus 15 stopni. Stary puchowy śpiwór uzupełniony botkami puchowymi. Kurtka puchowa i zewnętrzna goretexowa. Komplet bielizny termoaktywnej. Spodnie goretexowe ocieplane. Stuptuty. Dwie pary zimowych rękawiczek i jedne cienkie. Kominiarka, czapka, dwa kaptury. Google i kijki. Dwie pary zimowych skarpet i dwie pary średnio ciepłych. Nawet jedne bardzo ciepłe majtki. Choć najbardziej trzeba chronić końcówki kończyn i głowę. Palnik i przejściówka do kartuszy nabijanych, bo tylko takie widziałem na Sycylii i o dziwo udało mi się je kupić rano w sklepie wędkarskim, bo dzień wcześniej wylądowałem zbyt późno na zakupy. Karimata, namiot, dwa plecaki, w tym jeden na 4 aparaty fotograficzne. Namiot który wziąłem był przeznaczony na tropiki. Przywożę je sobie z walmartu. Są tanie i stosunkowo znośnej jakości, ale to mnie nie zachęca do zakupu. Tylko waga. Jest to namiot jednopowłokowy, idealny dla jednej osoby i lekki. 1300-1400 gram, zajmuje mało miejsca. Na Etnie nawet gdy było bardziej zimowo dobrze się sprawdzał. Zresztą dla tego egzemplarza miała być to ostatnia wycieczka zamieniona w plecaku na buteleczkę sycylijskiego likieru kawowego. Każdy inny namiot, który byłby odpowiedniejszy na zimę, ważył co najmniej raz tyle.
Termosu nie brałem, bo zdarzało mi się w górach wysokich funkcjonować w mrozie po trzy tygodnie bez łyka ciepłego picia oraz kęsa ciepłego jedzenia i mój organizm świetnie sobie radzi w takich sytuacjach. Mogę jeść znaczy pić nawet śnieg przez ileś dni. No właśnie, jedzenia nie brałem za dużo, bo podczas dużych wysiłków nie lubię jeść, muszę się zmuszać. Nieraz na Etnie nosiłem kilogramy jedzenia, które potem ze mną schodziły.
Zawsze na wyjazdy biorę kilka aparatów, zwłaszcza że wulkany niszczą wszystko. Tym razem nawet zabrałem sporą lustrzankę, czego ze względu na wagę i gabaryty zwykle nie robię. Razem z wodą, zanim dojdę w partie śnieżne, było tego do 25kg.
Na Etnę do ośrodka turystycznego znanego z kolejki gondolowej i schroniska Sapienza (ok. 1900m) kursuje publiczny autobus w jednej sztuce (4euro, 4,60 euro w dwie strony). Z placu Papa Giovanni XXIII wyjeżdża o 8:00-8:15 a z Sapienza rusza o 16:00, w zimie zdaje się o 15:00. Alternatywą jest wykupienie wycieczki z biura turystycznego, a najlepiej wypożyczyć samochód, bo komunikacja publiczna nie jest mocną stroną Sycylii. Autostop nie jest tutaj popularny. O czym jeszcze będę pisał.
Zapowiadał się piękny dzień, bezchmurnie, słonecznie, choć dużo chłodniej niż w poprzednie dni. Etna bezśnieżna od południa, co pozwalało na szybki marsz i znośne warunki noclegowe. Po drodze postój w Nicolosi 700m, gdzie tradycyjnie wypiłem kawę i zjadłem pyszności z serami mascarpone i ricotta. Wyżej ceny wzrastają do nadzwyczaj wysokich. W autobusie tymczasem było więcej osób niż miejsc siedzących, czego nawet w lecie nie widziałem. O 10:00 dotarliśmy do celu. Rozglądam się a wkoło już pełno chmur, które pół godziny później zawitały na stałe. Wcześniej jednak widziałem dosyć normalne zjawisko na Etnie – długi ogon białego gazu z Krateru Centralnego, czasami siwy, po małej eksplozji w głębokim kraterze. Ruszyłem swoimi utartymi ścieżkami, ale stając nad Valle del Bove nie widziałem nic, tylko chmury. Nie tak miało być. Przez kolejne 6 godzin, tylko kilka razy na chwilę niezbyt wyraźnie odsłoniła się dolina, chwilami prószył śnieg. Wiatr był bardzo słaby, a to on najbardziej utrudnia eksplorowanie wulkanu. W górnych partiach zwykle jest lodowaty. Rozbiłem się przed zmrokiem na wysokości 2300m. Noc zapadała bardzo szybko. Pomiędzy 17:15 a 17:45 z dnia następowała ciemność. Szybko usnąłem.
O 20:00 obudziły mnie błyski o wielkim natężeniu światła. Ale ciszę zakłócał tylko niewielki wiatr. Nie słyszałem żadnych głosów, zresztą kto by robił tutaj zdjęcia z fleszem, czego? I jaki aparat ma taki błysk?
Wygramoliłem się ze śpiwora i z namiotu. Ujrzałem dziwne zjawisko. Po drugiej stronie del Bove znajdowała się gęsta warstwa fikuśnych chmur, nieruchoma. I to z nich błyskało. Bezszelestnie. Rodzaj dziwnej burzy. Stamtąd docierały drobne okruchy śniegu. Obok mnie chmur było niewiele. Widziałem dymiące kratery szczytowe, del Bove w pełnej okazałości, Morze Jońskie i pięknie rozświetloną Katanię. Poszedłem spać dalej. Ale jakiś dziwny niepokój wytrącał mnie co chwilę ze snu. Temperatura spadła do minus 10 stopni.
31 grudnia 2018 – Sylwester. Skoro nie zobaczę fajerwerków Etny, to z niej będę oglądał fajerwerki nad Katanią być może - pomyślałem. Piękna pogoda. Ale gęste chmury po drugiej stronie del Bove tkwiły złowrogo. Przez noc napadało 10cm śniegu. Zrobiło się biało. Nie brakowało miejsc przewianych i takich ze śniegiem po kolana. Wspaniale prezentowała się świeża lawa z przed kilku dni. Czarna na tle białego otoczenia. Za ciepła, by utrzymał się na niej śnieg. Lawa pokonała większość pustynnej del Bove. To właśnie tutaj od lat dochodzi do erupcji. Lawa znajduje ujścia w bocznych ścianach doliny oraz spływa z Nowego Krateru Południowo-Wschodniego i jego okolic. Krater Południowo-Wschodni i Północno-Wschodni choć aktywne, od lat są dosyć grzeczne. Krater Centralny jest od nich aktywniejszy, jest tutaj otwór lawowy. Erupcje z tej części Etny nie są duże, długie i nie charakteryzują się wypływami lawy, jak to bywało w przeszłości. Nie mniej, ostatnia erupcja z Centralnego i południowej partii wulkanu, wzniosła na tyle dużo popiołów wulkanicznych, że trzeba było zamknąć na krótko lotnisko w Katanii. Bo właśnie w kierunku Morza Jońskiego nad którym się znajduje, wieją najczęściej tutaj wiatry. Ale tego dnia wiały na południe a nie na wschód. I choć unosiły się nade mną, cześć docierała na powierzchnię ziemi. Maski nie wyciągałem, dało się oddychać, trochę siarką.
Maszerując do góry napotykałem niewielkie płaty starego śniegu. Etna mocno dymiła. Po prostu cudownie. Przeszedłem w okolicach Torre del Filosofo i stopniowo piąłem się do góry. Na przemian łatwiejszymi i trudniejszymi polami lawowymi.
O 10:00 nagle zaatakowała burza śnieżna. Świeciło słońce, a tu nagle, gwałtowny wiatr, gęste chmury, i potężny opad śniegu. Pogodowa zasadzka z północnej części masywu. Zrobiło się bardzo zimno. Widoczność niewielka. Choć zmierzałem w kierunku kraterów, stwierdziłem że w tych warunkach muszę iść bardziej poziomo. Może za godzinę-dwie się uspokoi. Przez cały dzień miało pojawiać się słońce. Ten mój wieczny amerykański optymizm. Jakoś to będzie, pogoda się poprawi.
Zasada bezpieczeństwa na aktywnych wulkanach jest taka, że jak nie widzisz wierzchołka z powodu chmur, nie wchodzisz. Nieraz ją złamałem, ale było to spowodowane faktem poniesionych dużych nakładów finansowych, by dostać się na wulkan i dużymi trudami technicznymi, aby być w danym miejscu. Na Etnę mam blisko, a po ostatniej erupcji nie było pewności, czy to jest jej koniec. Bezpieczniej było spędzić noc blisko szczytu, ale nie na szczycie i poczekać aż pogoda się poprawi.
Śniegu gwałtownie przybywało. Wiatr się wzmagał. Prognozy mówiły, że podczas mojego pobytu na wierzchołku mogą wiać do 100km/h. Ale akurat nie tego dnia. Tylko wielokrotnie sprawdziłem, że gdy wiatr mnie przewraca, to właśnie taka jest jego siła. A przewracał mnie coraz częściej. Kolejne upadki na ruchomych kawałkach lawy i następne w rynnach lawowych w kopnym śniegu. Gdzie wędrowałem w śniegu po pas. Choć miałem gogle to nie mogłem używać. Po sekundzie całe były zasypane śniegiem, a od wewnątrz zamarzły. Częściej leżałem niż szedłem. Kolejne siniaki i potłuczenia. Aparaty na szyi, nie wiedziałem, czy są jeszcze w jednym kawałku. Znalazłem się w sytuacji, nie będąc w stanie sensownie przemieszczać się w żadną stronę, a biwak w tych warunkach i w tym miejscu był zbudowaniem sobie trumny.
Mogłem spróbować zawrócić i kierować się w dół z nadzieją, że po kilku godzinach, gdzieś niżej będzie lepiej. Lecz cały czas wierzyłem, że w drugiej części dnia pogoda się poprawi. Choć nie ufam prognozom górskim, nawet te najlepsze rzadko się sprawdzają, to założyłem, iż nie mogą tak bardzo się mylić. A żadna z prognoz nie mówiła o długotrwałym załamaniu pogody. Marsz w tych warunkach był igraniem ze śmiercią, szedłem przed siebie szukając pierwszego miejsca, gdzie dałoby się przenocować. Byłem coraz bliżej północnej strony góry, więc przybywało śniegu, także starego. Straszna męczarnia i takie też tempo. I zbyt wietrznie i zbyt stromo by się zatrzymać.
Żywioł straszliwy. Tylko ja i Etna. Sytuacja trudna. Przerabiałem to w górach wielokrotnie, jest w tym coś pasjonującego. Wezwanie pomocy? Raczej niemożliwe, ale nawet gdyby, żaden ratownik w taki huragan by nie ruszył na Etnę i nikt by mnie nie odnalazł. Zresztą stosuję zasadę, sam się wpakowałem w ten koszmar, sam muszę z niego wydostać się.
Nie jestem również miłośnikiem elektroniki w górach i nie dziwi mnie coraz więcej wypadków śmiertelnych, gdy ona zawodzi. Zazwyczaj rozładują się baterie, choćby telefonu czy gpsu. Wtedy wiele osób jest zupełnie bezradnych. Całe życie szkolę swoje zmysły, instynkt, dzięki temu wielokrotnie wyszedłem z sytuacji niezwykle trudnych. Kolejny test był przede mną.
Mój optymizm pogodowy okazał się błędem. Nawet w tych ekstremalnych warunkach byłem w stanie powoli przed zmrokiem zejść dobre setki metrów niżej, może nawet w rejon Refugio Sapienza czy do jakiegoś leśnego zagajnika. Byłoby dużo bezpieczniej. Było też ryzyko kontuzji podczas zejścia, np., skręcenie kolana, złamanie nogi. Gdybym się musiał czołgać pewnie skończyłoby się dramatycznie. Między 13 a 14 znalazłem się w rynnie lawowej (kiedyś płynęła tędy lawa), stromej i głębokiej, zszedłem kawałek znajdując bod skalnymi ścianami miejsce na zbudowanie platformy pod namiot. Śniegu spadło przez te kilka godzin ze 30 centymetrów, w rynnie jednak było po pas i przybywało. Nawet tutaj wiatr był potworny, nic nie widać, mróz taki że wszystkie zapasy wody dawno zamarzły a w tych warunkach użycie palnika było niemożliwe. Przygotowanie znośnej platformy okazało się karkołomnym zadaniem, wysokość 2900m. Na powiekach i brwiach co chwilę tworzył się lód, rękawiczki, buty zamarznięte. Nadszedł czas na rozbicie namiotu. I od razu problemy. Na końcówkach pałąków był bolec, który wkładało się w odpowiednią dziurkę na każdym rogu. W jednym pałąków bolec znikł, więc przechodził przez dziurkę i nie dało się postawić namiotu. Chwilę później nie było problemu, bo pałąk się złamał. Próba postawienia choćby krzywo namiotu nie powiodła się. Złamał się drugi pałąk. Pozostało użycie namiotu jako płachty biwakowej. I tu wyszedł na jaw kolejny błąd, ten namiot na takie skrajne warunki się nie nadawał. Na szczycie jest bowiem siateczkowy świetlik przykrywany kawałkiem materiału na haczyki. Ale to działa tylko, gdy namiot jest rozstawiony. Podobnie z wejściem. Można zamknąć całkowicie tylko moskitierę, a część nieprzepuszczalną tylko zasuwając zamek na dół przez co na dole namiotu pozostaje szpara, którą przez moskitierę może wnikać śnieg. Przy takiej sile wiatru ściany również nie były w stanie zachować pełnej szczelności. I drobinki śniegu wnikały przez nie. Innymi słowy, z każdej strony wpadał śnieg. Teraz mogłem sobie rozmyślać, nie zabrać dwóch aparatów, zabrać lepszy namiot. Ale i takie rozwiązanie nic nie gwarantowało. Zbudowanie większej platformy byłoby trudne. Podczas mniej skrajnych warunków w namiotach renomowanych marek potrafił się złamać pałąk, albo rozerwać materiał na szwach. I ściany też nie zachowywały pełnej szczelności. Ale statystycznie lepszy namiot byłby w tych warunkach bardzo przydatny. Miałem to co miałem, trzeba było sobie radzić. Zimowy śpiwór syntetyczny również byłby lepszy. Puch szybko wilgotniał, przemakał, zbijał się w grudki. Śniegu przybywało nie tylko w środku, ale zasypywało mnie z zewnątrz. Najgorzej, że ogromne ilości śniegu zsuwały się żlebem w dół. Zasypywało mnie, „namiot” się zsuwał. Musiałem wyjść, poprawić wszystko, zbudować zaporę od dołu. Udało się, ale zwały zgniatające konstrukcję z góry i z boku sprawiały, że znalazłem się w śnieżnej trumnie. Później od góry zaczęła się ona zgniatać. Dolna zapora nie pozwalała ześliznąć się w dół. Znowu wyszedłem na zewnątrz, gdzie panowały iście ekstremalne warunki. Huraganowy wiatr, ogromne opady śniegu, plus jego potok ciągnący rynną w dół. Straszny mróz. Przemarzłem na kość, część ubrania była zamarznięta, część mokra o ciepłoty ciała. Śnieg wkradał się w każdy zakamarek. Organizm przed zamarznięciem ratował mnie nieustającymi dreszczami. Próbowałem rozgrzewać dłonie i stopy. Ciągła praca. Gdybym przerwał nadciągnęłaby nade mnie tragedia. Jeden dreszcz był dziwny, czy to był on czy malutkie trzęsienie ziemi. Okazało się, że to drugie, niewielki wstrząs o sile ponad 3 stopni w skali Richtera. Przeżywałem już takie powyżej siedmiu stopni, więc nie przejąłem się.
Gdy śnieg mnie znowu zasypał podjąłem decyzję, muszę znaleźć lepsze miejsce. Spakować się w tych warunkach, a zmrok już zapadł, wydawało się misją niemożliwą. Ale nie przeżyłbym tutaj do rana. Najpewniej udusiłbym się pod śniegiem. Część czynności musiałem wykonać bez rękawiczek. Gdy już byłem po wielkim trudzie gotowy do drogi straciłem kask, wiatr go porwał. Jeden plecak zapiąłem do drugiego, konstrukcja niestabilna, bardzo źle się szło. Śnieg wsypywał się wszędzie, do butów, za kołnierz. Nie byłem w stanie poprawić ubrania, ponadto wszystko zamarznięte, skostniałe. Górna część cholewki była tak twarda, że powyżej kostki rozcinała mi skórę dookoła. Traciłem czucie w palcach rąk i stóp. Wiatr mną rzucał po rynnie, śnieg zasypywał, w którym tkwiłem po pas. Wielokrotnie upadłem. Wichura trwała już 8 godzin i nie zamierzała ustąpić. Istny huragan, kilka razy w życiu spotkałem się z czymś tak potężnym. Po dwudziestej znalazłem małe wypłaszczenie, rynna była tutaj wyraźnie szersza. Wysokość 2340m. Wytargałem namiot z plecaka i wsunąłem się do środka. Zapowiadała się całonocna walka o życie. Pogoda koszmarna. Szybko zasypał mnie śnieg, ale nie zsuwałem się. Musiałem tylko co chwilę zrzucić go z siebie. Wewnątrz też było sporo śniegu. Odkryty świetlik paradoksalnie dostarczał mi tlen. Prawie nigdy mi się to nie zdarza, ale chwytały mnie skurcze mięśni ud, co oznaczało gigantyczny wysiłek poniesiony tego dnia w kopnym śniegu. A jeszcze wczoraj było prawie jak w lecie.
Liczyłem że w nocy wichura ustąpi, rozpogodzi się. Nic z tego. Całą noc walczyłem by mnie nie zasypało, by nie usnąć i nie zamarznąć. Choć czułem jak odmrażam sobie palce u rąk i stóp. Nic nie mogłem zrobić. Robiłem wszystko co mogłem. Na siłę wmusiłem w siebie trochę orzechów, odrobinę płynów uzupełniłem jedząc śnieg. Co jakiś czas zamieniałem bardziej zamrożone rękawiczki na mniej zamrożone, bardziej mokre skarpety na mniej mokre, próbowałem końcówki kończyn rozgrzewać jak tylko mogłem. Wkładać stopy w skarpetkach do worków foliowych, by jakoś chronić je przed wilgocią.
Mróz sięgał dobrych kilkunastu stopni, ale wiatr odczucie podwajał. I wszystko mokre, wilgotne, zasypane śniegiem. Kolejnego dnia miałem jeden cel. Ewakuacja. Najniżej jak się da. W tak mokrym śpiworze nie przetrwałbym kolejnej nocy. W ogóle tylko dzięki zabraniu mocno zimowego sprzętu mogłem walczyć. I tak świetnie się bawić tego Sylwestrowego wieczoru. Zresztą miałem fajerwerki, tysiące białych burzowych błysków przez całą noc nad sobą. Czas dłużył się niemiłosiernie. I w jakim stanie dotrwam do rana?
CDN...
NA ZDJĘCIACH: Kawiarnia w Nicolosi i bezśnieżna Etna. Dolina Valle del Bove ze świeżym lawowym jęzorem i widok na Katanię i Morze Jońskie. Dalej dymiąca Etna, atak burzy śnieżnej i próba przetrwania w tych warunkach.